Ratunku, nadchodzi Marzec 68!
Proszę o cierpliwość, bo będzie dłuższe.
Słucham tego gęgolenia o Marcu 68 i "ofiarach" onegoż. Wszyscy trzęsą dupami: oj, oj, co to będzie, kiedy oni to wykorzystają. Szlag mnie trafia. Jako że mam pamięć słonia, tamten marzec doskonale pamiętam.
*** 8 marca 68 rano. Idę do stołówki na śniadanie. Zaczepia mnie Hanka, b. szefowa Rady Uczelnianej ZSP.(Zrzeszenie Studentów Polskich). Mówi, że zostałam zawieszona w prawach studenta. Oczy mam na sprężynkach. Za co? Co się stało?
- Za udział w buncie studenckim
- Jakim buncie?
- Tym w Warszawie. Tam jest strajk studentów.
Pierwszy raz o tym słyszę. Jaki strajk? Gdzie? Dlaczego? Co ja mam do tego? Nikogo tam nie znam. Nasza uczelnia peryferyjna, gdzieś na południu kraju, raptem ok. 3 tys. studentów. Tak się dowiaduję o Marcu 68. Zawisam na liście zawieszonych. Jest nas kilkoro. Cóż, jeśli mam być rewolucjonistką, to będę. Na karku już 21 lat, więc może pora. Już popołudniem razem z Jasiem (potem go aresztowali i wsadzili na bodaj 2 lata do pierdla)malujemy plakaty:"Telewizja kłamie", "Prasa kłamie". Wieszamy gdzie się da na terenie uczelni i akademika. Ja piszę paskudne wierszyki o chłopcach z Golędzinowa i naszej ukochanej inaczej Partii. Rymy idą mi gładko - ludzie to przepisują i pękają ze śmiechu. Ale i tak zachodzę w głowę, co takiego wcześniej zrobiłam, że wiszę. Potem wiem. Bo np. założyłam koło naukowe młodych socjologów, więc muszę mieć - wg. SB - jakieś kontakty z Baumanem, no bo skąd by mi to koło przyszło do głowy? Baumana ledwo kojarzę. A koło po to by ugłaskać wykładowcę i egzaminatora, nijakiego Kwaśniewskiego, który strasznie nas rżnie na egzaminach. Kto w kole - ten traktowany łaskawiej. Studenci to chytrusy, więc się zapisują. Taki pic na wodę fotomontaż ( po latach okazuje się, że ów Kwaśniewski był agenciną). A może chodzi o to, że pisuję teksty do naszej akademickiej gazety, która ma sławę zbuntowanej i nie jest dobrze widziana przez władze?
*** Jakoś się trzymam. Stypendium i akademik mi cofnęli, nie ma z czego jeść, rodzina nie może pomagać, bo sama nie ma. Ale przyjaciele nie dadzą zginąć. Słyszymy, że podobno kogoś zatrzymali. Pogłoski krążą. Po krótkim czasie wiadomo, że SB poluje na Jasia plakacistę. Rzeczywiście. Jestem z kolegami: Jurkiem, Zbyszkiem i Haliną w holu uczelni. Duże szklane drzwi - z jednej strony na miasteczko akademickie, z drugiej na ulicę. Widzimy, że idzie Jasiu, już skręca w uliczkę ku uczelni, kiedy zajeżdża samochód osobowy, wyskakuje dwóch gości, podbiegają do Jasia i chcą go wciągnąć do auta. Wyskakujemy z holu jak z procy. Zaczyna się bitka. Halinka piszczy, szarpie się z agentem. Ja też nie gorsza, gryzę go po łapach. Chłopcy walą po mordach drugiego i trzeciego, bo kierowca przyłączył się do akcji. Jest nas czworo na ich trzech. Pięcioro, bo Jasiu wyrwał się z auta i też naparza gnojków. Jesteśmy górą! Uciekamy w stronę uczelni. Te drzwi! Źle się otwierają, na zewnątrz. Esbek tuż tuż. Drzwi się stopują i walą mnie w twarz. Uciekamy. Boli...Wybite zęby z przodu. Moje. Wypluwam je na rękę. Beczę. Miałam piękne zęby, niemal hollywoodzkie. Teraz jest tam luka. A ja biedna, kasy zero. Oszpecona na całe życie. Dla młodej dziewczyny dramat. Ale Jasio im uciekł.
***Strajk na uczelni. Siedzimy w auli i na holu dzień, noc, dzień. Powstaje rezolucja popierająca ogólnopolski bunt studencki. Trzeba ją zawieźć do Warszawy, do Rady Głównej ZSP via kolega Pirat (ksywa) z akademika na Kicu, którego znamy z rajdów studenckich po górach, i o którym wiemy, że mocno zaangażowany w strajk (ukrywa się potem przez wiele miesięcy w górach - zresztą nie on jeden, m.in w Karkonoszach i schronisku na Połoninie Wetlińskiej). Jedziemy do Warszawy z tą rezolucją. Ba, na ten cel szef Rady Uczelnianej ZSP, Andrzej G. dał nam nawet delegacje i zaliczki, na nasze szczęście nie zaksięgowane ( z tą delegacją jak się potem okazuje był podstęp - miały być dowodem na nasz wyjazd, więc je drzemy i spuszczamy w kiblu).
Docieramy szczęśliwie, jedziemy na Kica, wręczamy petycję. A potem zatrzymujemy się u naszego przyjaciela, który jest w naszej 5-osobowej delegacji i którego matka mieszka w domu jednorodzinnym na Ochocie (po ponad 10 latach dowiaduję się, że owa mamusia to etatowy pracownik SB a jej syn - nasz serdeczny przyjaciel - cały czas na nas kapował i donosił, dlatego bez przeszkód dotarliśmy do Warszawy, bo mieli wszak pewność, że mają nas na oku). Nocleg na materacach w salonie, atmosfera dyskusji i buntu. Gadamy i gadamy...Prawie wolni!
***Wracamy. Jasia złapali, siedzi w areszcie, jego żona Basia w ostatnich tygodniach ciąży. Robimy zbiórkę na nią i dziecko. Nawet sporo forsy udaje się zgromadzić. Dbamy o nią. Biegamy pod areszt, Jasio na piętrze, przez kratki daje nam znaki. Palcami układamy litery i przesyłamy mu wiadomości. Innego aktywnego chłopaka, Adama, biorą w kamasze, mimo że jest ciężko chory na serce. Mdleje im podczas musztry na placu. Jakoś przeżył.
***Zawieszają kolejnych studentów. Rozpacz. Jakiś czas wcześniej na uczelni, na 3 roku polonistki pojawia się piękna dziewczyna Sylwia. Zachwyca urodą i inteligencją. Wkręca się błyskawicznie w środowisko, jest uczynna i miła. Zaczyna rej wodzić także w naszej gazetce. Jako że nie mogę bez przerwy waletować w akademiku, załatwia mi tanią kwaterę prywatną, gdzie w dwóch pokojach mam mieszkać z nią oraz Majką i Ewą. Tania ta kwatera, nawet mnie stać, bo łapię jakieś roboty na budowach i przy sprzątaniu.
Zawieszają kolejnych, m.in. Staszka z polonistyki, bardzo zdolnego studenta, który mimo okularów jak dna butelek, ciągle siedzi w książkach. Wszyscy bardzo go żałują. Czujemy, że ktoś ma świetne rozeznanie w środowisku i że systematycznie donosi, na co wskazują kolejne posunięcia esbeków. Zaczynamy wąchać. Wyławiamy kilku niewątpliwych agentów. Jednemu, bardzo aktywnemu chłopcy spuścili straszny łomot. Pod osłoną wieczoru zaczaili się na niego, gdy wracał do akademika, wciągnęli w krzaki i natłukli.
***Świnią, szkodzącą studentom - przypuszczaliśmy, że także na nas donosił - jest pewien asystent, lektor jęz. rosyjskiego. Nawet nie wiedzieliśmy, że to Żyd, bliski krewny b. znanego reżysera. Dodam, że nie było dla nas żadnym problemem czy ktoś jest, czy nie jest Żydem. Byliśmy wręcz dziewiczo czyści od takich podziałów. Ów typ dręczy studentów, jest powszechnie znienawidzony, a już szczególnie po tym, gdy jedna z nękanych przez niego studentek wiesza się w akademiku w łazience. Teraz mawia się o tym: stalting. My zwaliśmy to dręczeniem. Co robić z gadziną? Chłopcy zmawiają się i któregoś wieczora polują na niego a potem spuszczają łomot. Gość po Marcu wyjeżdża do Szwecji, gdzie już czeka na niego asystentura na jakiejś uczelni; ba! podaje się za ofiarę okrutnego antysemityzmu, nawet kręcą o nim film pt. Dworzec Gdański, po zmianach w kraju raz i drugi wraca tu i rżnie bohatera.
W którąś z rocznic Marca rektor mojej byłej uczelni zaprasza mnie na obchody, podaje listę gości. Wśród nich ten drań. Odmawiam udziału. Rektor, przyjazny i mądry człowiek pyta o powód. Opowiadam mu kim jest tak naprawdę ten gość honorowy. Mówię, że jeśli przyjadę, mogę nie wytrzymać i popsuję uroczystość, rzucając bydlakowi prawdę prosto w ryj. Rektor rozumie. Nie jadę. Ta "ofiara" prześladowań na pewno w tym roku "zaszczyci" swą parszywą obecnością obchody 50-lecia. Kiedy o tym pomyślę, chce mi się wyć z obrzydzenia.
*** Nie wszyscy milicjanci byli szujami. Żona jednego z nich, nasza koleżanka Basia Ogórek systematycznie ostrzegała nas przed różnymi akcjami; czyniła to w porozumieniu z mężem, który sercem jest po naszej stronie. Nigdy ten kontakt nie zawiódł, było to prawdziwe.
Niestety, Sylwia okazuje się dobrze zakamuflowaną agentką; jej głównym zadaniem jest uwiedzenie prorektora, całkiem do rzeczy faceta, nieżonatego, który miał piękną kartę w AK; był najmłodszym, ledwo 14-letnim żołnierzem tej formacji na terenie południowej Polski. Uwiodła go. Któregoś dnia niespodziewanie wracam na kwaterę i zastaję ich w łóżku. Po kilku miesiącach dowiem się kim Sylwia jest. Z niespodziewanej strony, od żony właściciela mieszkania. Mąż pracuje w leśnictwie, mieszkają poza miastem. A to mieszkanie, tak "cudownym trafem" wyszukane przez Sylwię, okazuje się być lokalem chyba kontaktowym. Żona właściciela nie godzi się z pracą męża, który jest starym esbekiem. Bardzo pokrętną drogą kontaktuje się ze mną i podczas spaceru jakąś boczną uliczką opowiada mi o wszystkim. Sylwia to pracownica SB o pseudonimie Robert. Jest zadaniowana na naszą uczelnię a mieszkanie to nie gwiazdka z nieba, ale plan. W tle: prorektor i środowisko AK.( dodam, że ów prorektor wyjechał potem na uczelnię w Krakowie; stał się twórcą znanej na świecie szkoły matematyczno-kosmologicznej).
Rozprawiam się z Sylwią. Mówię, że o niej wiem, oczywiście ukrywam od kogo - i żądam by w trzy dni opuściła uczelnię i miasto, bo inaczej wszyscy dowiedzą się, co robi. I że to ona doprowadziła m.in. do wywalenia Staszka. I do innych brudnych spraw. Mówię jej też, że wszystko powiem prorektorowi. I niech uważa bo nie jestem sama, bowiem nie wszystkich udało się im namierzyć. Przyznaje się ze śmiechem, kpiąc z naszych poczynań, które mieli na widelcu. Stara się mnie uderzyć. Uciekam, bom sprytna w nogach. Odszukuję w pracy i na uczelni dwie pozostałe współmieszkanki: Majkę i Ewę. Mówię co jest grane. Wieczorem po Sylwii i jej rzeczach nie ma śladu. Znika też z miasta. Podobno przenosi się do Krakowa.
*** Chodzą za mną jeszcze kilka miesięcy, robią rewizje, choć mają mnie już z głowy, bo 16 kwietnia tzw. Komisja Dyscyplinarna wywala mnie ze studiów z wilczym biletem (jakiś czas potem te studia kończę dzięki czemuś, co nazwałam "spiskiem profesorów", ale to już inna, nieco sensacyjna historia).
*** Z Marca wiem jedno: nie byli wszechmocni. Nie każdy był donosicielem, nie każdy skrewił w obliczu zagrożeń. Nie wszędzie ofiarą byli Żydzi. Na mojej uczelni nie wyleciał żaden student Żyd!!! Byliśmy dla władz mięsem armatnim, mielonym w rozgrywkach między frakcjami partyjnymi.
Nie byli wszechwiedzący. Nigdy się nie dowiedzieli, że w pewnej małej pakamerze na uczelni jest studio nagrań z obrad ich egzekutyw partyjnych i innych narad, że na nasłuchu są niemal wszystkie pomieszczenia. I że nikt się nigdy nie dowiedział, iż student fizyki Czesiek ma ciągły ich nasłuch. A uczestniczy w tej operacji jeden z braci Kowalczyków. Pewnego dnia dostąpiłam zaszczytu zaproszenia tam - to był wielki wyraz zaufania. I co nieco sobie posłuchałam...
Dlaczego to wszystko piszę? Proste. Marzec 68 miał inny obraz, niż różna swołocz chciała by teraz widzieć, w dodatku bez korekt i ujawniania niewygodnej dla nich prawdy. Reasumując: U nas żaden student Żyd nie poniósł żadnych konsekwencji. A ten, którego Marzec "dotknął" i wydalił poza kraj był skończonym łajdakiem, który przypina sobie łatkę bohatera. Chcę, żeby chociaż wąskie tu grono miało nieco inny ogląd tamtych dni.
Dziękuję tym, którzy zdołali przebrnąć przez tę dłużyznę.
Słucham tego gęgolenia o Marcu 68 i "ofiarach" onegoż. Wszyscy trzęsą dupami: oj, oj, co to będzie, kiedy oni to wykorzystają. Szlag mnie trafia. Jako że mam pamięć słonia, tamten marzec doskonale pamiętam.
*** 8 marca 68 rano. Idę do stołówki na śniadanie. Zaczepia mnie Hanka, b. szefowa Rady Uczelnianej ZSP.(Zrzeszenie Studentów Polskich). Mówi, że zostałam zawieszona w prawach studenta. Oczy mam na sprężynkach. Za co? Co się stało?
- Za udział w buncie studenckim
- Jakim buncie?
- Tym w Warszawie. Tam jest strajk studentów.
Pierwszy raz o tym słyszę. Jaki strajk? Gdzie? Dlaczego? Co ja mam do tego? Nikogo tam nie znam. Nasza uczelnia peryferyjna, gdzieś na południu kraju, raptem ok. 3 tys. studentów. Tak się dowiaduję o Marcu 68. Zawisam na liście zawieszonych. Jest nas kilkoro. Cóż, jeśli mam być rewolucjonistką, to będę. Na karku już 21 lat, więc może pora. Już popołudniem razem z Jasiem (potem go aresztowali i wsadzili na bodaj 2 lata do pierdla)malujemy plakaty:"Telewizja kłamie", "Prasa kłamie". Wieszamy gdzie się da na terenie uczelni i akademika. Ja piszę paskudne wierszyki o chłopcach z Golędzinowa i naszej ukochanej inaczej Partii. Rymy idą mi gładko - ludzie to przepisują i pękają ze śmiechu. Ale i tak zachodzę w głowę, co takiego wcześniej zrobiłam, że wiszę. Potem wiem. Bo np. założyłam koło naukowe młodych socjologów, więc muszę mieć - wg. SB - jakieś kontakty z Baumanem, no bo skąd by mi to koło przyszło do głowy? Baumana ledwo kojarzę. A koło po to by ugłaskać wykładowcę i egzaminatora, nijakiego Kwaśniewskiego, który strasznie nas rżnie na egzaminach. Kto w kole - ten traktowany łaskawiej. Studenci to chytrusy, więc się zapisują. Taki pic na wodę fotomontaż ( po latach okazuje się, że ów Kwaśniewski był agenciną). A może chodzi o to, że pisuję teksty do naszej akademickiej gazety, która ma sławę zbuntowanej i nie jest dobrze widziana przez władze?
*** Jakoś się trzymam. Stypendium i akademik mi cofnęli, nie ma z czego jeść, rodzina nie może pomagać, bo sama nie ma. Ale przyjaciele nie dadzą zginąć. Słyszymy, że podobno kogoś zatrzymali. Pogłoski krążą. Po krótkim czasie wiadomo, że SB poluje na Jasia plakacistę. Rzeczywiście. Jestem z kolegami: Jurkiem, Zbyszkiem i Haliną w holu uczelni. Duże szklane drzwi - z jednej strony na miasteczko akademickie, z drugiej na ulicę. Widzimy, że idzie Jasiu, już skręca w uliczkę ku uczelni, kiedy zajeżdża samochód osobowy, wyskakuje dwóch gości, podbiegają do Jasia i chcą go wciągnąć do auta. Wyskakujemy z holu jak z procy. Zaczyna się bitka. Halinka piszczy, szarpie się z agentem. Ja też nie gorsza, gryzę go po łapach. Chłopcy walą po mordach drugiego i trzeciego, bo kierowca przyłączył się do akcji. Jest nas czworo na ich trzech. Pięcioro, bo Jasiu wyrwał się z auta i też naparza gnojków. Jesteśmy górą! Uciekamy w stronę uczelni. Te drzwi! Źle się otwierają, na zewnątrz. Esbek tuż tuż. Drzwi się stopują i walą mnie w twarz. Uciekamy. Boli...Wybite zęby z przodu. Moje. Wypluwam je na rękę. Beczę. Miałam piękne zęby, niemal hollywoodzkie. Teraz jest tam luka. A ja biedna, kasy zero. Oszpecona na całe życie. Dla młodej dziewczyny dramat. Ale Jasio im uciekł.
***Strajk na uczelni. Siedzimy w auli i na holu dzień, noc, dzień. Powstaje rezolucja popierająca ogólnopolski bunt studencki. Trzeba ją zawieźć do Warszawy, do Rady Głównej ZSP via kolega Pirat (ksywa) z akademika na Kicu, którego znamy z rajdów studenckich po górach, i o którym wiemy, że mocno zaangażowany w strajk (ukrywa się potem przez wiele miesięcy w górach - zresztą nie on jeden, m.in w Karkonoszach i schronisku na Połoninie Wetlińskiej). Jedziemy do Warszawy z tą rezolucją. Ba, na ten cel szef Rady Uczelnianej ZSP, Andrzej G. dał nam nawet delegacje i zaliczki, na nasze szczęście nie zaksięgowane ( z tą delegacją jak się potem okazuje był podstęp - miały być dowodem na nasz wyjazd, więc je drzemy i spuszczamy w kiblu).
Docieramy szczęśliwie, jedziemy na Kica, wręczamy petycję. A potem zatrzymujemy się u naszego przyjaciela, który jest w naszej 5-osobowej delegacji i którego matka mieszka w domu jednorodzinnym na Ochocie (po ponad 10 latach dowiaduję się, że owa mamusia to etatowy pracownik SB a jej syn - nasz serdeczny przyjaciel - cały czas na nas kapował i donosił, dlatego bez przeszkód dotarliśmy do Warszawy, bo mieli wszak pewność, że mają nas na oku). Nocleg na materacach w salonie, atmosfera dyskusji i buntu. Gadamy i gadamy...Prawie wolni!
***Wracamy. Jasia złapali, siedzi w areszcie, jego żona Basia w ostatnich tygodniach ciąży. Robimy zbiórkę na nią i dziecko. Nawet sporo forsy udaje się zgromadzić. Dbamy o nią. Biegamy pod areszt, Jasio na piętrze, przez kratki daje nam znaki. Palcami układamy litery i przesyłamy mu wiadomości. Innego aktywnego chłopaka, Adama, biorą w kamasze, mimo że jest ciężko chory na serce. Mdleje im podczas musztry na placu. Jakoś przeżył.
***Zawieszają kolejnych studentów. Rozpacz. Jakiś czas wcześniej na uczelni, na 3 roku polonistki pojawia się piękna dziewczyna Sylwia. Zachwyca urodą i inteligencją. Wkręca się błyskawicznie w środowisko, jest uczynna i miła. Zaczyna rej wodzić także w naszej gazetce. Jako że nie mogę bez przerwy waletować w akademiku, załatwia mi tanią kwaterę prywatną, gdzie w dwóch pokojach mam mieszkać z nią oraz Majką i Ewą. Tania ta kwatera, nawet mnie stać, bo łapię jakieś roboty na budowach i przy sprzątaniu.
Zawieszają kolejnych, m.in. Staszka z polonistyki, bardzo zdolnego studenta, który mimo okularów jak dna butelek, ciągle siedzi w książkach. Wszyscy bardzo go żałują. Czujemy, że ktoś ma świetne rozeznanie w środowisku i że systematycznie donosi, na co wskazują kolejne posunięcia esbeków. Zaczynamy wąchać. Wyławiamy kilku niewątpliwych agentów. Jednemu, bardzo aktywnemu chłopcy spuścili straszny łomot. Pod osłoną wieczoru zaczaili się na niego, gdy wracał do akademika, wciągnęli w krzaki i natłukli.
***Świnią, szkodzącą studentom - przypuszczaliśmy, że także na nas donosił - jest pewien asystent, lektor jęz. rosyjskiego. Nawet nie wiedzieliśmy, że to Żyd, bliski krewny b. znanego reżysera. Dodam, że nie było dla nas żadnym problemem czy ktoś jest, czy nie jest Żydem. Byliśmy wręcz dziewiczo czyści od takich podziałów. Ów typ dręczy studentów, jest powszechnie znienawidzony, a już szczególnie po tym, gdy jedna z nękanych przez niego studentek wiesza się w akademiku w łazience. Teraz mawia się o tym: stalting. My zwaliśmy to dręczeniem. Co robić z gadziną? Chłopcy zmawiają się i któregoś wieczora polują na niego a potem spuszczają łomot. Gość po Marcu wyjeżdża do Szwecji, gdzie już czeka na niego asystentura na jakiejś uczelni; ba! podaje się za ofiarę okrutnego antysemityzmu, nawet kręcą o nim film pt. Dworzec Gdański, po zmianach w kraju raz i drugi wraca tu i rżnie bohatera.
W którąś z rocznic Marca rektor mojej byłej uczelni zaprasza mnie na obchody, podaje listę gości. Wśród nich ten drań. Odmawiam udziału. Rektor, przyjazny i mądry człowiek pyta o powód. Opowiadam mu kim jest tak naprawdę ten gość honorowy. Mówię, że jeśli przyjadę, mogę nie wytrzymać i popsuję uroczystość, rzucając bydlakowi prawdę prosto w ryj. Rektor rozumie. Nie jadę. Ta "ofiara" prześladowań na pewno w tym roku "zaszczyci" swą parszywą obecnością obchody 50-lecia. Kiedy o tym pomyślę, chce mi się wyć z obrzydzenia.
*** Nie wszyscy milicjanci byli szujami. Żona jednego z nich, nasza koleżanka Basia Ogórek systematycznie ostrzegała nas przed różnymi akcjami; czyniła to w porozumieniu z mężem, który sercem jest po naszej stronie. Nigdy ten kontakt nie zawiódł, było to prawdziwe.
Niestety, Sylwia okazuje się dobrze zakamuflowaną agentką; jej głównym zadaniem jest uwiedzenie prorektora, całkiem do rzeczy faceta, nieżonatego, który miał piękną kartę w AK; był najmłodszym, ledwo 14-letnim żołnierzem tej formacji na terenie południowej Polski. Uwiodła go. Któregoś dnia niespodziewanie wracam na kwaterę i zastaję ich w łóżku. Po kilku miesiącach dowiem się kim Sylwia jest. Z niespodziewanej strony, od żony właściciela mieszkania. Mąż pracuje w leśnictwie, mieszkają poza miastem. A to mieszkanie, tak "cudownym trafem" wyszukane przez Sylwię, okazuje się być lokalem chyba kontaktowym. Żona właściciela nie godzi się z pracą męża, który jest starym esbekiem. Bardzo pokrętną drogą kontaktuje się ze mną i podczas spaceru jakąś boczną uliczką opowiada mi o wszystkim. Sylwia to pracownica SB o pseudonimie Robert. Jest zadaniowana na naszą uczelnię a mieszkanie to nie gwiazdka z nieba, ale plan. W tle: prorektor i środowisko AK.( dodam, że ów prorektor wyjechał potem na uczelnię w Krakowie; stał się twórcą znanej na świecie szkoły matematyczno-kosmologicznej).
Rozprawiam się z Sylwią. Mówię, że o niej wiem, oczywiście ukrywam od kogo - i żądam by w trzy dni opuściła uczelnię i miasto, bo inaczej wszyscy dowiedzą się, co robi. I że to ona doprowadziła m.in. do wywalenia Staszka. I do innych brudnych spraw. Mówię jej też, że wszystko powiem prorektorowi. I niech uważa bo nie jestem sama, bowiem nie wszystkich udało się im namierzyć. Przyznaje się ze śmiechem, kpiąc z naszych poczynań, które mieli na widelcu. Stara się mnie uderzyć. Uciekam, bom sprytna w nogach. Odszukuję w pracy i na uczelni dwie pozostałe współmieszkanki: Majkę i Ewę. Mówię co jest grane. Wieczorem po Sylwii i jej rzeczach nie ma śladu. Znika też z miasta. Podobno przenosi się do Krakowa.
*** Chodzą za mną jeszcze kilka miesięcy, robią rewizje, choć mają mnie już z głowy, bo 16 kwietnia tzw. Komisja Dyscyplinarna wywala mnie ze studiów z wilczym biletem (jakiś czas potem te studia kończę dzięki czemuś, co nazwałam "spiskiem profesorów", ale to już inna, nieco sensacyjna historia).
*** Z Marca wiem jedno: nie byli wszechmocni. Nie każdy był donosicielem, nie każdy skrewił w obliczu zagrożeń. Nie wszędzie ofiarą byli Żydzi. Na mojej uczelni nie wyleciał żaden student Żyd!!! Byliśmy dla władz mięsem armatnim, mielonym w rozgrywkach między frakcjami partyjnymi.
Nie byli wszechwiedzący. Nigdy się nie dowiedzieli, że w pewnej małej pakamerze na uczelni jest studio nagrań z obrad ich egzekutyw partyjnych i innych narad, że na nasłuchu są niemal wszystkie pomieszczenia. I że nikt się nigdy nie dowiedział, iż student fizyki Czesiek ma ciągły ich nasłuch. A uczestniczy w tej operacji jeden z braci Kowalczyków. Pewnego dnia dostąpiłam zaszczytu zaproszenia tam - to był wielki wyraz zaufania. I co nieco sobie posłuchałam...
Dlaczego to wszystko piszę? Proste. Marzec 68 miał inny obraz, niż różna swołocz chciała by teraz widzieć, w dodatku bez korekt i ujawniania niewygodnej dla nich prawdy. Reasumując: U nas żaden student Żyd nie poniósł żadnych konsekwencji. A ten, którego Marzec "dotknął" i wydalił poza kraj był skończonym łajdakiem, który przypina sobie łatkę bohatera. Chcę, żeby chociaż wąskie tu grono miało nieco inny ogląd tamtych dni.
Dziękuję tym, którzy zdołali przebrnąć przez tę dłużyznę.
0
Aby napisać komentarz, musisz się zalogować lub zarejestrować.
Komentarz
+
*
"Podstawą tronu Bożego są sprawiedliwość i prawo; przed Nim kroczą łaska i wierność."
Księga Psalmów 89:15 / Biblia Tysiąclecia
Potem ją spotkałam, pytam o tę audycję. A ona, że gość był świetnym rozmówcą i w ogóle och, ach jaki to bohater. No to zapodałam dziewczynie prawdę o gadzie. Była wstrząśnięta, głównie tym, że mimo chcąc dołożyła się do laurów dla jakiegoś bydlaka.
Ha, co tu zrobić? O tak! Tak! Na co mam gębę? Żeby gadała. A łeb? Żeby myślał. Wiedziałam, że w mojej firmie pracuje kilku Żydów, niemal wszyscy na wyższych stanowiskach. Była wśród nich taka dość miła kobietka, o której wiedziałam, że jest mocno związana ze swym żydowskim środowiskiem i lubi plotkować. Poszłyśmy na kawę, gadka o tym i o owym. Wreszcie zjechałam na ten wywiad, udając, że szalenie mnie uradował, bo...Bardzo się zainteresowała, skąd ta moja uciecha. Udając wielkie emocje i prosząc, by trzymała buzię na kłódkę ( stary chwyt na plotkarzy) powiedziałam co i jak.
- Niech przyjedzie. Koniecznie. Minęło kupę czasu, ale my, świadkowie Marca 68 nie zapomnieliśmy, kto był kim i kim był on (tu streściłam dokonania gada i pamięć o tym wśród b. studentów). Niech koniecznie przyjedzie. Już my tu na niego niecierpliwie czekamy. I wreszcie sprawiedliwości stanie się zadość w jakiejś konkretnej ostrej formie, raczej pozaprawnej. Niech przyjedzie. Byle się tylko nie rozmyślił.
Wiedziałam, że połknęła haczyk i że w te pędy poleci do swoich, żeby gościa uprzedzili o istnieniu jakiejś grupy spiskowców, która ich "bohatera" ma zamiar załatwić. Oczywiście żadnej grupy nie było. Ale podziałało. Uprzedzili go i przez wiele lat nie przekroczył naszej granicy, aż do owego rektorskiego zaproszenia na obchody 40 lecia Marca.
Cóż, może zemsta jest sprawą obrzydliwą, lecz to było takie lekkie trącenie, żeby zerknął w swoje sumienie, jeśli je ma - i też się najadł nieco strachu, jakiego swego czasu innym nie żałował.
Nigdy nie miałam przez to wyrzutów sumienia. Wystarczyło sobie przypomnieć, cośmy przeżyli.
Bardziej bojowo było później...Czasem super zabawnie, kiedy udawało się zrobić jakiś psikus partyjniakom. Żałuję chwilami, że teraz młodzież nie ma podobnych okazji do - mówiąc symbolicznie - wybijania im okien. Frajda aż miło! I niezła szkoła, która nauczyła, jak rozpoznawać intencje i nie dawać się robić w bambuko kolejnym ideologom.
A młodzież ma obecnie wiele okien do wybijania, tylko jej się nie chce albo ma za wiele do stracenia.
Zrobiła Koleżanka bardzo wiele. Choćby zatrzymanie wizyt szubrawca na lata. Jeszcze ważniejsze co Koleżanka zrobiła u tych którzy wiedzieli co Koleżanka zrobiła. Pokazała Koleżanka że można się nie ugiąć, że można działać nawet w tak trudnych warunkach i ryzykując. To dodaje odwagi i daje nadzieję.
To honor móc nazwać Koleżankę Koleżanką, chociaż tylko w wirtualu.
Wzywa mnie szef. Trzyma tę moją lojalkę i mówi:
- Koleżanko, to jakiś żart? (tak do nas mawiano: koleżanko, kolego)
- Żart?A dlaczego? Ja naprawdę ich wszystkich Kocham!
- Niech się koleżanka nie wygłupia. To poważna sprawa.
- Wiem, że poważna, dlatego piszę prawdę. Kocham ich.
- Koleżanko, ale tak nie można. To trzeba poważniej.
- Nie rozumiem. Przecież piszę prawdę. A co, pana zdaniem nie można ich kochać? No, no...nie sądziłam, że ma pan takie podejście. Ja ich kocham - i kropka! Nic tu nie zmienię.
Szef chwilę pomilczał a potem mówi: Koleżanko, od trzech dni jest koleżanka na zwolnieniu lekarskim i dlatego żadnej lojalki nie dostała, bo była nieobecna...
- Ale jestem.
-Nie, nie ma koleżanki w pracy. Tak powiem gdzie trzeba. A ten świstek...- wziął moją lojalkę, podarł na strzępy i wyrzucił do kosza. Kiedy wychodziłam, mruknął: Cwaniaczka.
I takie były dzieje mego sprzeniewierzenia się przewodniej sile. Chichotałam przez kilka dni. Byłam jedyna, która tego gówna mnie złożyła, choć nikt z kolegów o tym nie wiedział. A szkoda, bo może gdybym im podsunęła mój "autorski patent", też kilku by go zastosowało.