Opowiadania o ślunskim pisorzu (tym razem nie o Leninie)
Ale zajefajną stronkę znalazłem https://www.facebook.com/notes/gdzie-nie-bywać-kogo-nie-znać/strasznie-mi-się-podobają-te-notatki/1270221473037875/
Słuchajcie.
Od dłuższego czasu, dla zabicia wspomnianego, na spacerach lubię poudawać szpiega albo detektywa - znaleźć jakiś spisek w rybnym, czy morderstwo w monopolowym.
Kiedyś tego nie robiłem - chodziłem tylko jak struty i próbowałem się cieszyć przyrodą i innymi rzeczami dla emerytów. Dopiero gdy kumpel opowiedział mi historię lumpa, który przy zakupie dwustu w monopolu utracił płynność i poprosił ekspedientkę żeby wpisała go na "tę listę Schindlera", zrozumiałem, że życie jest za krótkie na podziwianie przyrody.
W końcu jeżeli lump kupując małpkę może się tak dobrze bawić, to czemu ja mam się sam ze sobą nudzić?
Dzięki temu hobby poznałem pisarza młodego pokolenia, ambasadora marki Mercedes Benz - Szczepana Twardocha.
Było tak: Podczas spaceru szpiegowskiego (w czwartki wypadał szpiegowski) zaszedłem do lokalu. Zza postawionego kołnierza omiotłem salę wyszkolonym (szpiegowskim) wzrokiem i zauważyłem, że w rogu siedział jakiś rudy.
-Rudy na bank kapuje - pomyślałem i podszedłem do jego stolika.
-Czy mnie oczy nie mylą? Toż to literat młodego pokolenia Szczepan Twardoch! Czy mogę się przysiąść? - zapytałem grzecznie.
-Tak proszę, oczywiście - powiedział Twardoch uprzątając jakieś papiery, którymi zarzucił stolik.
Przedstawiłem się pseudonimem John Lancaster Peck i na przełamanie lodów zamówiłem dwa piwa i lornetę.
-Nad czym Pan tak pracuje? - zapytałem wiedziony szczerą ciekawością.
-Nad książką - z dumą odpowiedział Szczepan.
-O! A o czym będzie?
-To na razie tylko szkic, ale chyba niezły. Chcę żeby główny bohater miał wąskiego i długiego penisa, jego opiekun grubszego, ale krótszego. Oba obrzezane. Ich szef będzie miał ogromną kniagę, że aż kurwy się będą uskarżać, że im przebieg sztucznie zawyża. Do tego jeszcze jednemu, czy dwóm nie będzie stawać. A no i kobiety będą miały te, no... cycki!
-To ciekawy koncept, a co oni wszyscy będą robić? - spytałem odsuwając się nieznacznie.
-No coś tam przed wojną. Takie rzeczy jak się przed wojną robiło. Garnitury jakieś będą nosić i mówić na pistolet "komin" albo "maszyna".
-A to już chyba było, nie?
-Ooooo nie! Obrzezanych jeszcze nie było! Były urwane szrapnelem, sflaczałe od morfiny albo zwykłe, przy czym wszystkie miały napletek. Jak w nowej ksiązce go zabraknie to będzie awangarda, ze się w kapitule Nike posrają.
-Aha - podsumowałem, po czym zapadła niezręczna cisza.
Z braku pomysłów poszedłem do baru po więcej.
-Co mi pan powie o tym rudym w rogu? - zapytałem barmana płacąc stówę za dwa piwa.
-Twardoch, literat młodego pokolenia, przesiaduje tu często.
-Twardoch to pseudonim operacyjny? - zapytałem.
-Chyba w operacji “Hiacynt”... - syknął barman i splunął pod kontuar.
Drugi raz tego wieczoru zapadła niezręczna cisza.
-Wie pan co? Wylej pan ten browar - powiedziałem po chwili.
-Słuszna decyzja.
-Idę do domu - rzuciłem zakładając płaszcz.
-Kolejna - barman wyszczerzył zęby.
Wyszedłem z knajpy, przeszedłem ulicę i przykleiłem Szczepanowi karnego kutasa na jego lśniący i przepisowo zaparkowany Mercedes .
Słuchajcie.
Od dłuższego czasu, dla zabicia wspomnianego, na spacerach lubię poudawać szpiega albo detektywa - znaleźć jakiś spisek w rybnym, czy morderstwo w monopolowym.
Kiedyś tego nie robiłem - chodziłem tylko jak struty i próbowałem się cieszyć przyrodą i innymi rzeczami dla emerytów. Dopiero gdy kumpel opowiedział mi historię lumpa, który przy zakupie dwustu w monopolu utracił płynność i poprosił ekspedientkę żeby wpisała go na "tę listę Schindlera", zrozumiałem, że życie jest za krótkie na podziwianie przyrody.
W końcu jeżeli lump kupując małpkę może się tak dobrze bawić, to czemu ja mam się sam ze sobą nudzić?
Dzięki temu hobby poznałem pisarza młodego pokolenia, ambasadora marki Mercedes Benz - Szczepana Twardocha.
Było tak: Podczas spaceru szpiegowskiego (w czwartki wypadał szpiegowski) zaszedłem do lokalu. Zza postawionego kołnierza omiotłem salę wyszkolonym (szpiegowskim) wzrokiem i zauważyłem, że w rogu siedział jakiś rudy.
-Rudy na bank kapuje - pomyślałem i podszedłem do jego stolika.
-Czy mnie oczy nie mylą? Toż to literat młodego pokolenia Szczepan Twardoch! Czy mogę się przysiąść? - zapytałem grzecznie.
-Tak proszę, oczywiście - powiedział Twardoch uprzątając jakieś papiery, którymi zarzucił stolik.
Przedstawiłem się pseudonimem John Lancaster Peck i na przełamanie lodów zamówiłem dwa piwa i lornetę.
-Nad czym Pan tak pracuje? - zapytałem wiedziony szczerą ciekawością.
-Nad książką - z dumą odpowiedział Szczepan.
-O! A o czym będzie?
-To na razie tylko szkic, ale chyba niezły. Chcę żeby główny bohater miał wąskiego i długiego penisa, jego opiekun grubszego, ale krótszego. Oba obrzezane. Ich szef będzie miał ogromną kniagę, że aż kurwy się będą uskarżać, że im przebieg sztucznie zawyża. Do tego jeszcze jednemu, czy dwóm nie będzie stawać. A no i kobiety będą miały te, no... cycki!
-To ciekawy koncept, a co oni wszyscy będą robić? - spytałem odsuwając się nieznacznie.
-No coś tam przed wojną. Takie rzeczy jak się przed wojną robiło. Garnitury jakieś będą nosić i mówić na pistolet "komin" albo "maszyna".
-A to już chyba było, nie?
-Ooooo nie! Obrzezanych jeszcze nie było! Były urwane szrapnelem, sflaczałe od morfiny albo zwykłe, przy czym wszystkie miały napletek. Jak w nowej ksiązce go zabraknie to będzie awangarda, ze się w kapitule Nike posrają.
-Aha - podsumowałem, po czym zapadła niezręczna cisza.
Z braku pomysłów poszedłem do baru po więcej.
-Co mi pan powie o tym rudym w rogu? - zapytałem barmana płacąc stówę za dwa piwa.
-Twardoch, literat młodego pokolenia, przesiaduje tu często.
-Twardoch to pseudonim operacyjny? - zapytałem.
-Chyba w operacji “Hiacynt”... - syknął barman i splunął pod kontuar.
Drugi raz tego wieczoru zapadła niezręczna cisza.
-Wie pan co? Wylej pan ten browar - powiedziałem po chwili.
-Słuszna decyzja.
-Idę do domu - rzuciłem zakładając płaszcz.
-Kolejna - barman wyszczerzył zęby.
Wyszedłem z knajpy, przeszedłem ulicę i przykleiłem Szczepanowi karnego kutasa na jego lśniący i przepisowo zaparkowany Mercedes .
0
Aby napisać komentarz, musisz się zalogować lub zarejestrować.
Komentarz
Tłumaczyłem najróżniejsze teksty dla najróżniejszych ludzi – od instrukcji i informacji prasowych po literaturę piękną. Pech chciał, że któregoś razu podpisałem umowę o tłumaczenie książek niejakiego Szczepana Twardocha. Wiedziałem tylko, że to jakiś pisarz fantasy, co już uraziło wydawcę, który wycedził przez zęby „Pan Szczepan to ktoś znacznie większy”.
Mnie Twardoch nie zachwycił, no ale umowa to umowa, więc siedziałem na tyłku przez kilka miesięcy tłumacząc te jego smuty na piękny język Dantego. Męcząca robota, nadzorował mnie nie tylko wydawca, ale i sam pisarz. Musiałem pielgrzymować do tych jego Pilchowic, siedzieć przy dziwnym kamiennym biurku i wysłuchiwać pytań czy stawianie rodzajników określonych lub nieokreślonych wpłynie na odbiór książki. Pisarze mają swoje dziwactwa, u niego te kamienne biurko i taborety, myślałem, że wilka dostanę od tych kamieni.
Skończyłem swą pracę tłumacza i byłby spokój jak z wieloma innymi dziełami. Już miałem zabierać się za tłumaczenie Dehnela, ale okazało się, że czegoś nie doczytałem w umowie z Twardochem. Tłumaczenie to było jedno, a teraz musiałem lecieć do Włoch, żeby służyć za tłumacza dla tamtejszych wydawców. No to chcąc nie chcąc poleciałem z Twardochem do Rzymu.
Rzym jak Rzym, wielki świat, ja byłem przyzwyczajony, bo tryliard wycieczek tam, Erasmus i Sokrates, ale Twardoch chodził z komentarzami „Jakie wielkie miyjsce” „Jak o tym łosprawię w domu”, „Tak tu ciepło, że oni wengla nie muszą używać”. Irytował mnie tymi śląskimi wtrętami, musiałem mu jeszcze pokazywać wszystkie najważniejsze zabytki i ulice.
Najgorzej jednak było na wieczorze z wydawcą, którym był Giuseppe, taki poważny, gruby Włoch, ojciec chrzestny z wąsikiem. Ten zaprosił nas na kolację do swojej rezydencji. Wchodzę z Twardochem, a tam lokaj nas prowadzi do salonu, jest Giuseppe, jego równie gruba żona i dzieci i goście: jakiś włoski profesor, polityk i jeszcze prałat do tego. No i nam podają te swoje makarony, bruschetty i secondi piatti i ja ich bawię rozmową, a Szczepan milczy i się wstydzi, bo ze swoją śląską gwarą już nic nie może, nie ma Hansa, co by mógł go zagadać tymi niemieckimi brzmieniami, a mnie to bawi, bo zawsze bardziej cenię sobie narody romańskie z ich KULTURĄ nad tych niemieckich piwoszy i ich folksdojczów. No i pisarz milczy, nudzi się i pije wino, bo co ma robić, a od tego picia nakręca się coraz bardziej.
W końcu, po wstępnych grzecznościach przedstawiam bohatera wydarzenia:
- Questo e Stefano Duro, l’autore magnifico di eterno grunwaldo, dracho e morfino, il grande scrittore polacco…
Na to Twardoch, który zdążył się wstawić, wali kieliszkiem w stół, jakby trzymał śląski kufel od piwa i krzyczy:
- Silesia! Ślónzok jezdem!
Włosi w śmiech, ja mówię do pisarza człowieku nie rób siary, bo to Rzym, tu panowali cesarze, a ty co, może zaraz węglem zaczniesz handlować. Niepotrzebnie to powiedziałem, bo ten nagle wyjął bryłkę węgla z marynarki, położył na stół obok kieliszka i krzyknął:
- Wungiel nasz znak! My fedrujem i rychtujem do pieca!
Niestety bryłka węgla została położona na obrusie włoskiej arystokracji za 9000 euro i nie spodobało się to gospodyni, która zaczęła typowo włoską głośną tyradę o nieobyczajnych Polakach.
Powiedziałem, że ja jestem jak najbardziej obyczajny, a skoro ten obok mnie wypiera się polskości, to jest Ślązakiem i niech się ze Ślązakami wstydzi za tą siarę z węglem. Twardoch nie wytrzymał, przewrócił kieliszek, wstał i zaczął tyradę o wielkim Śląsku od morza do morza, autonomii śląskiej i że mną gardzi i zrywa umowę, bo chce tłumacza śląsko-włoskiego, a nie jakiegoś gorola. Nie rozumiał też, co mówią Włosi i ubzdurał sobie, że krytykują koncepcję wolnego Śląska, więc zaczął na nich krzyczeć mieszanką polskiego i niemieckiego. Włosi usłyszeli niemiecki, to im się skojarzyła Merkel, co przypomniało im, że siedzą u Niemców w kieszeni i zrobiło się nieprzyjemnie. Ukryłem twarz w dłoniach, bo siara jak nigdy, gdy nagle usłyszałem spokojny polski głos:
- Przepraszam państwa bardzo, cóż to za kłótnie przy alkoholu?
Patrzę, a to Aleksander Kwaśniewski, nie wiem skąd się tam wziął, on tylko że zawsze wspierał polską kulturę i pisarzy, nawet Twardocha zatkało i nie poprawił, że śląskich. Kwaśniewski opowiedział dowcip płynną włoszczyzną, czym rozładował napięcie w towarzystwie. Następnie były prezydent wziął kieliszek wina, upił trochę, ale skrzywił się i znów pięknym włoskim powiedział, że państwo wybaczą, ale on ma lepszą propozycję. Wziął taką aktówkę i wyjął z niej cztery czyste i powiedział, że on każdego nauczy tego pić i Włocha, i Ślązaka, i Polaka, bo on był prezydentem wszystkich ludzi i nadal umie prowadzić ludzi w dobrym kierunku.
Także siedzieliśmy i piliśmy, a później film mi się urwał. Obudziłem się rano na kacu na kanapie w rezydencji, pytam gdzie Twardoch z Kwaśniewskim i lokaj mi powiedział, że poszli pić na miasto i już nie wrócili. Rozejrzałem się i zobaczyłem przewrócony stół, porozrzucane i połamane krzesła oraz potłuczone kieliszki. W takiej sytuacji wolałem nie szukać gospodarza, nie było też co kontynuować negocjacji i uznałem, że moja praca została wykonana. Z bolącą głową udałem się na lotnisko i odleciałem jeszcze tego samego dnia.
Od tej pory tłumaczę już tylko instrukcje pralek.
Przed Arabską Wiosną prowadziłem biuro podróży - Adamemnon Travel.
Klientów wabiłem egipską estetyką - biura wyglądały jak mastaby (przy założeniu, że prawdziwe mastaby były robione ze styropianu malowanego plakatówkami, a wśród hieroglifów dominowały kutasy), personel przy biurkach siedział w perukach, sztucznych brodach i białych szmatach, a klientów witano "Niechaj Ra obdarzy Pana/Panią wspaniałymi zagranicznymi wczasami i chroni przed bałtycką pogodą. W czym mogę Pani/Panu służyć?".
Nie wiedzieć czemu, głównie łapały się na to Grażynki ze swoim starym i latoroślami. Najczęściej kazały się wieźć na all-excuse-me do Egiptu, Maroka i innych północnoafrykańskich dziur.
Temat był prosty jak szeregowy poseł na sejm - wsadzało się te modelowe rodziny w czarter, potem autokarem do hotelu, a tam berbelucha do oporu i w miarę czysty basen.
Latałem aerofłotem albo innym Air-Namibia, więc wychodziło po kosztach. Na miejscu hotel i reszta kosztowały garść paciorków i dwie deptane skóry bawole. Natomiast ja, w Polsce, na dzień dobry kasowałem twarde peeleny.
Biznis szedł tak dobrze, postanowiłem poszerzyć portfolio i otworzyć zorganizowane wycieczki historyczne dla odważnych.
Na takie zjeżdżały się już jakieś lekkoduchy, łysi goście w długich włosach, intelektualiści, kadra naukowa i cała reszta tego przemądrzałego tałatajstwa.
Wśród tych hitem była "Wyprawa Egipska śladami Napoleona", podczas której przewodnik oprowadzał dwudziestoosobową grupę i ich pięćdziesiąt fakultetów po co bardziej obsranych uliczkach Kairu i zmyślał jakieś pierdoły o Napoleonie.
Najczęściej jego nieprzygotowanie nie miało znaczenia, bo gdy ktoś z grupy wyłapywał nieścisłości i zwracał uwagę, to ktoś inny zwracał uwagę zwacającemu na nieścisłość w jego zwróceniu i tak dalej, aż się nie zrobiło ciemno. Wtedy podjeżdżał autokar i wiózł ich na berbeluchę i basen do wspomnianych wcześniej Grażynek, gdzie towarzystwo robił się na miękko i poróżniwszy się o jakąś historyczną pierdołę, napierdalało się na pięści przy basenie.
Jeden turnus był wyjątkowo waleczny - doktorzy historii rzucali się z łapami na docentów prawa i vice versa. Codziennie ktoś się bił do krwi. Dzicz była taka, że Abdullahy już zaczęły wydzwaniać, że w dupie mają taki interes i żebym zabierał te zwierzęta z ich hotelu.
Jednego dnia, już pod koniec wycieczki, przewodnik Daniel zabrał towarzystwo pod piramidy poopowiadać różne pierdoły.
Swoją droga Daniel personifikował wszystkie niedociągnięcia polityki HRowej naszej firmy - zatrudniania wszystkich, byle za niewiele.
Już pal sześć, że z hotelów kradł ręczniki, żarówki i inne takie. I mniejsza z tym, że dwie klasy mechanika ani trochę nie przygotowały go do opowiadania o wojnach Napoleońskich.
Był jeden gorszy problem.
Otóż po tym jak opowiedział tym wszystkim ludziom z fikuśnymi tytułami przed nazwiskiem, że Napoleon bił się pod piramidami z Tuchaj Bejem, jeden asystent z instytutu archeologi nabuzowany tygodniem łażenia po Kairze i pijackich burd krzyknął do niego "Co Pan pierdoli, przecież Pan ma elementarne braki w wykształceniu!".
Pan asystent nie mógł wiedzieć, że nie przyszło nam do głowy wymagać od przewodników zaświadczeń o niekaralności. Gdyby wiedział, to pewnie by się dwa razy zastanowił zanim obraziłby Daniela W. skazanego sześć lat wcześniej za wielokrotne rozboje i pobicia na karę 5 lat pozbawienia wolności.
Całe szczęście Daniel po pięciu latach resocjalizacji był już innym człowiekiem, dlatego nie zabił pana asystenta, ale i tak zgasił go jednym ciosem.
Na to oburzona inteligencka brać obległa rzutkiego młodzieńca i zaczęła go okładać parasolkami słonecznymi, notatnikami i teczkami.
Wtedy z kolei Daniel wkurwił się nie na żarty i zaczął metodycznie nokautować jednego jajogłowego po drugim.
Czteroocy szybko pokapowali się, że w obliczu przeważającej siły nieprzyjaciela, są skazani na porażkę. W ich wątłe serca wstąpił strach i rozbiegli się w bezładzie po całej dolinie królów.
Wśród rozbiegłych była pani Krysia - przemiła profesor prawa, otoczona sławą wybitnej jurysprudentki i ciesząca się estymą wśród całego turnusu.
Prywatnie pani Krysia była przemiła i niesamowicie oddana wspólnej sprawie - jako jedyna nie piła wieczorami przy basenie, tylko spędzała je rozmawiając z tamtejszymi kobietami o ich sytuacji i o tym jak można im pomóc.
Następnego dnia po drugiej bitwie pod piramidami, gdy specjalnie przysłany z Polski łagodziciel zaczął sprawdzać stan osobowy w hotelu, okazało się, że brakuje właśnie Pani Krysi.
Zgłosiliśmy to Tutenhamońskiej Policji.
Jeszcze tego samego dnia rozpoczęły się poszukiwania, które trwały trzy dni. Niestety bez skutku - pani Krysia przepadła bez śladu.
Dopiero po tygodniu kairski pastuszek usłyszał wołanie o pomoc dobiegające ze szczeliny niedaleko piramid.
Gdy przyjechaliśmy na miejscu była już rozstawiona ekipa ratunkowa. Wytłumaczyliśmy jej szefowi, że mówimy po polsku i że to prawdopodobnie nasz klientka.
Zapytaliśmy go dlaczego jej nie wyciągają.
Ten zaczął coś bełkotać, że babę w środku opętały duchy faraonów, że spojrzała w oczy Horusa i że nie ma komu po nią zejść bo wszyscy boją się klątwy.
Jeden z naszych zbliżył się do rozpadliny, z której ziało wręcz duchami dawnego Egiptu i krzyknął:
-Pani Krysiu, czy to Pani?
Po chwili ciszy odpowiedział mu zmieniony nie do poznania głos pani Krysi:
-Dla ciebie pani PROFESOR Krystyno, niemiecki pachołku.
Gdyby w przyszłości, ze swojego pokoju, wyszedł do mnie mój trzydziestoletni syn przyszłości i powiedział: "tate, daj tysiąć złotych, bo muszę przygotować nowy strój do kosplaju na konwent Anime" i gdyby oświadczył mi, że jest gejem, ale nie na długo, bo planuje zmienić płeć i być biseksualną kobietą, a na pytanie "kiedy znajdzie sobie pracę?" odpowiedział, że "jego kariera w esportach zaczyna nabierać rozpędu", to uśmiechnąłbym się serdecznie, dał mu dwa tysiące na strój, zawiózł do Tajlandii na usunięcie siuraka i kupił nową myszkę do grania w gry - wszystko, byleby nie przyszło mu do głowy zostać dziennikarzem.
" />
coś mi nie wychodzi linkowanie, tem niemniej dobrze pisze
https://m.facebook.com/notes/gdzie-nie-bywać-kogo-nie-znać/śledztwo/1277237749002914/
lol
będzie się musiał pokajać
z wpolityce.pl:
A co takiego powiedział Twardoch? Stwierdził, że od 2014 roku nic się nie zmieniło, a „Polska dalej stoi w dryfie”, bo „zmiana polega jedynie na tym, że do władzy doszła inna wersja głupoty”.
Nie uważam, żeby to, z czym mamy do czynienia było rozmontowywaniem demokracji. Prawo i Sprawiedliwość prowadzi bardzo niebezpieczną i szkodliwą politykę zagraniczną (…). Wcześniej irytowało mnie ciche trwanie i nieróbstwo PO
— mówił w rozmowie z „GW” Twardoch.
To tylko jeden z cytatów, ale wystarczyło, by rozsierdzić czytelników, którzy swoją frustrację wylewali w listach do redakcji z Czerskiej.
I tak w jednym z nich możemy przeczytać, że rozczarowana „Anna” jest „wstrząśnięta tym wywiadem”.
Przeczytałam wszystko, co dotychczas wydał. Ceniłam to i dziś się już tego wstydzę. Analogie pisarskie? Proszę mnie od tego zwolnić. Od tego wywiadu pan T. w żadnej formie, także w teatralnej, nie ma wstępu do mojego domu i do mojej głowy. On po prostu czasem nieźle pisze, ale z rzeczywistości, która dookoła niego, nic nie rozumie
— żaliła się „Anna”.
Jest również głos Jerzego Szczudlika, który w swoim liście stwierdził, że „tłumaczenie rządzącej partii z haniebnych decyzji i ich realizacji argumentem, że podobnie robili poprzednicy, nie przystoi pisarzowi tej klasy”.
Tu już mamy kaliber cięższej wagi, bowiem autor listu przekonywał, że ogromnym błędem III RP było „zatrzymanie w połowie reform wprowadzanych przez profesorów Balcerowicza, Kołodkę, Hausnera i innych”.
To doprawdy argument nie do przebicia.
Ale na tym nie koniec. Autor listu poczuł się w obowiązku wyjaśnić pisarzowi, jakie są różnice między rządem PiS a PO.
Tym samym, po kilku wypowiedzianych zdaniach, Szczepan Twardoch z ulubieńca salonów stał się człowiekiem, którego czytelnicy „nie wpuszczą do domów i do głów”.
A teraz przeczytałem sobie tekst pana pisorza. Na nowy krawacik zasłużył jak nic https://www.welt.de/debatte/kommentare/article198525809/Polen-Elite-und-Volk-der-Hass-ist-gegenseitig.html
"A co to jest ten Pejsbók?"
)
)
przyznam, że obserwuję na FB od 2015 roku, ale ostatnio go czytałem z półtora roku temu!
więc i ja wyłowię tekst @gdziekogo z 23 września 2015 2.962 polubień 643 udostępień 118 komentarzy
//