Ciężkie życie w państwie wyznaniowym
Znowu o szóstej łomot do drzwi. Kurde mówiłem żeby dzwonili, a oni że nie mają uprawnień kościelnego.
Zwlokłem się z łóżka, walnąłem dwa razy ze swojej strony i przez chwilę nadsłuchiwałem.
Potupali wyżej. Kod – „za 3 minuty” zrozumieli bezbłędnie. Coraz lepiej są przeszkoleni.
Umyłem zęby, założyłem dodatkową podkoszulkę pod włosienicę, odruchowo wetknąłem za sznur pełniący rolę paska, szczoteczkę do zębów, ale po chwili mnie olśniło. Przypomniałem sobie gdzie nas zaprowadzą.
Odłożyłem szczoteczkę z powrotem do obitej szklanki w biedronki i wróciłem po skarpetki i siatkę na zakupy.
Na drugi łomot byłem przygotowany. Ministranci z satysfakcją kontemplowali przez chwilę na progu moją rozczochraną sylwetkę, odzianą we włosienicą co prawda lnianą, ale zabarwioną na żółto, podkrążone oczy, rozczochrane włosy i powróz na szyi. Popatrzyli na siebie. Później ten z wiaderkiem skinął, żebym podszedł na wycieraczkę i dopiero jak na niej stanąłem posypał mnie obficie popiołem. Mały gest, a cieszy. Sąsiadka z góry patrzyła z zazdrością. Ją pewnie dorwali w kuchni. Zdążyła jedno oko sobie podmalować, a rolę pokutnego stroju pełniła koszula nocna w bladoniebieskie kwiatki. Oj naginała przepisy. Musiała chyba mieć jakieś chody w kurii. Chodziły słuchy, że handlowała serem na pierogi. Ruskie.
Na schodach chwilkę rozmawialiśmy i obiecałem jej dać namiary na mojego krawca. Podobno dostał przydziałowe worki po ziemniakach i pojutrze będzie gotowy z nowymi wzorami strojów pokutnych prosto z watykańskiego żurnala.
Pod blokiem ustawiono nas w czwórki. Biczów dla wszystkich nie starczyło, ale mieliśmy się zmieniać. Mnie dostała się przydziałowa gromnica. Pewnie za prezencję.
Lektor zainicjował „Boże coś Polskę”. Okoliczne psy rozszczekały się histerycznie i ruszyliśmy w rytm.
Wikary z lektyki obserwował nas uważnie, dumny z zastępstwa jakie mu przypadło. Podnosił się tylko na „pobłogosław Panie”, sprawdzając z groźną miną, czy wszyscy śpiewają prawidłowo. Gruba katechetka ze stoperem krzyczała „i raz!” kiedy trzeba było się chlasnąć po plecach, albo „zmiana” kiedy trzeba było podać następnemu narzędzie umartwień.
I tak w rytm okrzyków i pozorowanych ciosów dotarliśmy na Plac Zbawiciela, dokładnie w momencie kiedy przywożono skazanego.
Plac zmienił się nie do poznania. Kawiarenki zniknęły dając miejsce sklepami z dewocjonaliami. Pod biało-czerwonym łukiem, którego nikt już nie ośmielił się nazywać tęczą, stała klatka do seansów nienawiści.
Dzisiaj nie lada szycha. Sam Jarek Kuźniar odbywał karę za miganie się od udziału we mszy. Dawniej bożyszcze tłumów szklanego ekranu, teraz bohater lewicy.
Szedł z dumnie podniesioną głową, prezentując podbite oko. Zwinnie wywinął się od kuksańca i sam wskoczył do klatki. W końcu czwarty raz. Ma wprawę. Klatkę podciągnięto i przytrzymano, żeby się nie bujała.
Kamery jedynej prawdziwej telewizji podjechały tak, żeby nie było widać wodzirejów.
Ci podnosili kolejno tabliczki, a my jak zwykle skandowaliśmy „Hańba” albo „ Na stos” zależnie od napisu. W sumie prawie to samo co na teleturniejach, ale tam trzeba było jeszcze bić brawo i śmiać się w odpowiednim momencie. Pomiędzy nami biegał kamerzysta z taką małą kamerą przenośną i robił zbliżenia twarzy. Wtedy dobrze się było opluć, albo wykrzywić, a jeszcze lepiej wygrażać pięściami. Żadnego zeza, albo pokazywania języka.
Nagle moją uwagę przykuło jakieś gwałtowne zamieszanie. Grupa w kolorowych strojach przedzierała się w kierunku klatki. Byli dobrze zorganizowani. Ci na przodzie brali cały impet na siebie, inni osłaniali boki odpadając raz po raz pod ciosami gromnic i krucyfiksów. Wszyscy osłaniali jednego, który tuż przy trawniku przeskoczył dwóch kleryków i zygzakami zmierzał do centralnego punktu placu. Tam obstawiali profesjonaliści od dominikanów. Ci nie tracili czasu na głupią ganianinę i skupili się na celu biegacza zastawiając go murem nie do przebicia. Biegacz zrozumiał, że nie da rady, skulił się i gwałtownie zamachnął trzymanym w ręku przedmiotem, który gwałtownie zapłonął. Tłum zagrzmiał: „Raca! On ma racę”. A on rzucił nie na środek, tam gdzie się spodziewano, ale na sam skraj łuku. Chwilę patrzył jak raca osiąga cel, a później padł przykryty ciałami ochrony. Zakotłowało się tylko i już go nieśli w kierunku karawanów, pełniących funkcję karetek policji papieskiej. Systemy gaśnicze, założone jeszcze za reżimu bufetowej zareagowały na ogień i ugasiły racę błyskawicznie. A my zakończyliśmy seans nienawiści obrzucaniem skazanego śliwkami i pomidorami. Ostatnio były jajka. Ale kompot też jest dobry, a pomidorami wymienię się z sąsiadką. Tą od koszuli w bladoniebieskie kwiatki.
Zwlokłem się z łóżka, walnąłem dwa razy ze swojej strony i przez chwilę nadsłuchiwałem.
Potupali wyżej. Kod – „za 3 minuty” zrozumieli bezbłędnie. Coraz lepiej są przeszkoleni.
Umyłem zęby, założyłem dodatkową podkoszulkę pod włosienicę, odruchowo wetknąłem za sznur pełniący rolę paska, szczoteczkę do zębów, ale po chwili mnie olśniło. Przypomniałem sobie gdzie nas zaprowadzą.
Odłożyłem szczoteczkę z powrotem do obitej szklanki w biedronki i wróciłem po skarpetki i siatkę na zakupy.
Na drugi łomot byłem przygotowany. Ministranci z satysfakcją kontemplowali przez chwilę na progu moją rozczochraną sylwetkę, odzianą we włosienicą co prawda lnianą, ale zabarwioną na żółto, podkrążone oczy, rozczochrane włosy i powróz na szyi. Popatrzyli na siebie. Później ten z wiaderkiem skinął, żebym podszedł na wycieraczkę i dopiero jak na niej stanąłem posypał mnie obficie popiołem. Mały gest, a cieszy. Sąsiadka z góry patrzyła z zazdrością. Ją pewnie dorwali w kuchni. Zdążyła jedno oko sobie podmalować, a rolę pokutnego stroju pełniła koszula nocna w bladoniebieskie kwiatki. Oj naginała przepisy. Musiała chyba mieć jakieś chody w kurii. Chodziły słuchy, że handlowała serem na pierogi. Ruskie.
Na schodach chwilkę rozmawialiśmy i obiecałem jej dać namiary na mojego krawca. Podobno dostał przydziałowe worki po ziemniakach i pojutrze będzie gotowy z nowymi wzorami strojów pokutnych prosto z watykańskiego żurnala.
Pod blokiem ustawiono nas w czwórki. Biczów dla wszystkich nie starczyło, ale mieliśmy się zmieniać. Mnie dostała się przydziałowa gromnica. Pewnie za prezencję.
Lektor zainicjował „Boże coś Polskę”. Okoliczne psy rozszczekały się histerycznie i ruszyliśmy w rytm.
Wikary z lektyki obserwował nas uważnie, dumny z zastępstwa jakie mu przypadło. Podnosił się tylko na „pobłogosław Panie”, sprawdzając z groźną miną, czy wszyscy śpiewają prawidłowo. Gruba katechetka ze stoperem krzyczała „i raz!” kiedy trzeba było się chlasnąć po plecach, albo „zmiana” kiedy trzeba było podać następnemu narzędzie umartwień.
I tak w rytm okrzyków i pozorowanych ciosów dotarliśmy na Plac Zbawiciela, dokładnie w momencie kiedy przywożono skazanego.
Plac zmienił się nie do poznania. Kawiarenki zniknęły dając miejsce sklepami z dewocjonaliami. Pod biało-czerwonym łukiem, którego nikt już nie ośmielił się nazywać tęczą, stała klatka do seansów nienawiści.
Dzisiaj nie lada szycha. Sam Jarek Kuźniar odbywał karę za miganie się od udziału we mszy. Dawniej bożyszcze tłumów szklanego ekranu, teraz bohater lewicy.
Szedł z dumnie podniesioną głową, prezentując podbite oko. Zwinnie wywinął się od kuksańca i sam wskoczył do klatki. W końcu czwarty raz. Ma wprawę. Klatkę podciągnięto i przytrzymano, żeby się nie bujała.
Kamery jedynej prawdziwej telewizji podjechały tak, żeby nie było widać wodzirejów.
Ci podnosili kolejno tabliczki, a my jak zwykle skandowaliśmy „Hańba” albo „ Na stos” zależnie od napisu. W sumie prawie to samo co na teleturniejach, ale tam trzeba było jeszcze bić brawo i śmiać się w odpowiednim momencie. Pomiędzy nami biegał kamerzysta z taką małą kamerą przenośną i robił zbliżenia twarzy. Wtedy dobrze się było opluć, albo wykrzywić, a jeszcze lepiej wygrażać pięściami. Żadnego zeza, albo pokazywania języka.
Nagle moją uwagę przykuło jakieś gwałtowne zamieszanie. Grupa w kolorowych strojach przedzierała się w kierunku klatki. Byli dobrze zorganizowani. Ci na przodzie brali cały impet na siebie, inni osłaniali boki odpadając raz po raz pod ciosami gromnic i krucyfiksów. Wszyscy osłaniali jednego, który tuż przy trawniku przeskoczył dwóch kleryków i zygzakami zmierzał do centralnego punktu placu. Tam obstawiali profesjonaliści od dominikanów. Ci nie tracili czasu na głupią ganianinę i skupili się na celu biegacza zastawiając go murem nie do przebicia. Biegacz zrozumiał, że nie da rady, skulił się i gwałtownie zamachnął trzymanym w ręku przedmiotem, który gwałtownie zapłonął. Tłum zagrzmiał: „Raca! On ma racę”. A on rzucił nie na środek, tam gdzie się spodziewano, ale na sam skraj łuku. Chwilę patrzył jak raca osiąga cel, a później padł przykryty ciałami ochrony. Zakotłowało się tylko i już go nieśli w kierunku karawanów, pełniących funkcję karetek policji papieskiej. Systemy gaśnicze, założone jeszcze za reżimu bufetowej zareagowały na ogień i ugasiły racę błyskawicznie. A my zakończyliśmy seans nienawiści obrzucaniem skazanego śliwkami i pomidorami. Ostatnio były jajka. Ale kompot też jest dobry, a pomidorami wymienię się z sąsiadką. Tą od koszuli w bladoniebieskie kwiatki.
0
Aby napisać komentarz, musisz się zalogować lub zarejestrować.
Komentarz