@Przemko powiedział(a):
Problem z zarządzaniem, do dziś mamy z tym problem. W "Zaklętych rewirach" również Pancer sarka że Boryczce nie pokazano jak myć naczynia.
O to to, do powtarzalnych spraw powinna być zawsze procedura.
To nie tylko pana Bena, ale i moja pięta Akillesowa; sensowna i wdrożona procedura.
@rozum.von.keikobad powiedział(a):
Z Mozartem jest jedna różnica, można go z przyjemnością grać, śpiewać i słuchać. A z Orzeszkową to może i dobre porównanie do aktualnej publicystyki. Może to i słuszne, ale tak napisane, że trzeba się zmuszać do czytania.
Nie wiem. Mi wklejone fragmenty czytało się bardzo dobrze.
@los powiedział(a):
A tak w ogóle to co takiego aktualnego jest w dziele? Są bohaterowie pozytywni, którzy pracują i jakoś dzięki temu żyją, i bohaterowie negatywni, którzy zapindalać nie chcą ale szczęśliwie udaje im się pasożytować na tych pozytywnych. Anachronizm, bo dziś pasożytowane przynajmniej na osobach fizycznych jest bardzo utrudnione ze względu na gabaryty mieszkań. I tyle.
A nie, jeszcze coś, jest jeszcze nieśmiertelne zawołanie: Jeden tylko, jeden cud: Z Szlachtą polską — polski Lud. Niestety, zdaniem poety Słowackiego szlachta polska w owym czasie już od pół wieku nie istniała a może i dłużej.
A dziś? Nadal nie istnieje, dziś są tylko tylko schamapanowie, których zamiar jest z tzw. goła przeciwny - by się maksymalnie od ludu polskiego oddzielić. Płaczą rzewnymi łzami nad tym, że defekują tym samym. Ale nawet jakby ich namówić, to ja nie chcę. Bo to już gorzej się rymuje: Jeden tylko, jeden cud: Ze schamapaństwem polskim — polski Lud.
Tak, dzisiaj nie ma już szlachty, ale pogarda do niższego stanu pozostała ta sama. Śmieszne, bo wszyscy mamy korzenie chłopskie, więc skąd słoiki warszawskie, czy gdańskie czerpią tytuł do swych nikczemnych uczuć?
Z czegokolwiek. Z wyższych dochodów, odrobiny władzy, z dyplomu studiów, z miejsca zamieszkania, z immunitetu sędziowskiego, z czytania Gazety Wyborczej jak już nic innego nie pozostanie. Mam wrażenie, że u całkiem wielu potrzeba ta jest nie mniej piląca niż potrzeba oddychania.
@rozum.von.keikobad powiedział(a):
Z Mozartem jest jedna różnica, można go z przyjemnością grać, śpiewać i słuchać. A z Orzeszkową to może i dobre porównanie do aktualnej publicystyki. Może to i słuszne, ale tak napisane, że trzeba się zmuszać do czytania.
Nie wiem. Mi wklejone fragmenty czytało się bardzo dobrze.
Dla mnie Orzeszkowa jest absolutnie niestrawna. No trudno.
@rozum.von.keikobad powiedział(a):
Z Mozartem jest jedna różnica, można go z przyjemnością grać, śpiewać i słuchać. A z Orzeszkową to może i dobre porównanie do aktualnej publicystyki. Może to i słuszne, ale tak napisane, że trzeba się zmuszać do czytania.
Nie wiem. Mi wklejone fragmenty czytało się bardzo dobrze.
Dla mnie Orzeszkowa jest absolutnie niestrawna. No trudno.
Innych powieści nie czytałem ale "Nad Niemnem" lubię i nic na to nie poradzę. Może to skutek kresowych korzeni.
A ja przepadam za Orzeszkową, "Nad Niemnem" czytuje terapeutycznie. Tak jak kobiety w amerykańskich filmach zajadają zły nastrój wiadrem lodów. Ja puszczam sobie Antośke K w tle i czytam Nad Niemnem.
Nie wiem czy publicystyczne ignacowanie po tekście to jest dla mnie dobre ćwiczenie.
swoją drogą - wspominają czasy Powstania jak my czasy Solidarności. Te pytania młodzieży - było tak dobrze, co z tym zrobiliście? I ta pamięć pacyfikacji.
Różnica taka, że Moskale nie przejęli np Marszu Żuawów i nie uderzali w Polaków z tą pieśnią na ustach.
@rozum.von.keikobad powiedział(a):
Z Mozartem jest jedna różnica, można go z przyjemnością grać, śpiewać i słuchać. A z Orzeszkową to może i dobre porównanie do aktualnej publicystyki. Może to i słuszne, ale tak napisane, że trzeba się zmuszać do czytania.
Nie wiem. Mi wklejone fragmenty czytało się bardzo dobrze.
U nas to była lektura obowiązkowa, 20 lat + czytałem więc całość. Czy to była najgorsza lektura w liceum? No nie, były jeszcze Cierpienia młodego Wertera, Żeromski... Współczesnej potem już na ogół nie czytałem, bo nie musiałem (olimpiada dawała zdaną maturę i celujący na koniec). Ale w czołówce na pewno. Nawet to, co wklejają koledzy można wyrazić i zwięźlej i dosadniej (jak w dorzeczaku, sieciach czy gapolu), a co dopiero mówić o całej powieści, gdzie oczekuje się jakieś akcji, rozwoju wydarzeń itd.
...tu przyznać muszę, że perspektywa przebijania się przez dwa i pół tysiąca stron, poświęconych zagadnieniom aktualnym lat temu sto pisiont wydała mi się niecodzienną!!!!!!
Norrrmalnie mysterium tremendum i fascinosum au même temps.
Znowu zachciało mi się udać do Biblioteki Narodowo-Radykalnej, ale tym razem już serio.
Orzeszkową uwielbiam tak jak Kraszewskiego i Sienkiewicza, a samo Nad Niemnem czytałam nie wiem ile razy, część przytaczanych tu dialogów mogłabym cytować z pamięci. Z innych jej powieści najczęściej wracałam do Pamiętnika Wacławy.
Nad Niemnem było jak szczepionka, przyjęta w odpowiednim wieku i działająca przez całe życie. Aż trudno uwierzyć, że istnieją Polacy, którzy tego nie znają. To przecież część polskiego kodu kulturowego. To tak jakby ktoś nie znał Trenów Kochanowskiego, Melodii na Psałterz polski Gomółki, Poloneza As-dur Chopina...
Melodie na Psałterz polski... Serio, ile ludzi w ogóle to kojarzy nie mówiąc o wysłuchaniu całości? Znajomość muzyki renesansu to już nisza w niszy muzyki "poważnej"... Jeśli tym chcemy mierzyć polskie kody kulturowe, to wyjdzie, że Polakami jest jakiś promil.
Poloneza As-dur to już pewnie więcej osób kojarzy, zwłaszcza że starszego pokolenia z przeboju z Opola sprzed lat.
Ja Gomółkę znam i lubię, Chopina znam i nie lubię, więc nie jest tak że wziąłem do siebie... Ale naprawdę dajmy spokój z ekstrapolacją swojego gustu czy wiedzy na archetyp Polaka.
A publicystyka Orzeszkowej mogła być niezła, czytałem lata temu Kroniki tygodniowe Prusa i było to dużo lepiej napisane niż 90% obecnej zawartości mediów.
Zastanawiałę się, do którego wątku wrzucić "Placówkę" Wolesława Rrusa, no ale Nobla-skobla nie dostał, za to użył słówka, które z upodobaniem pisarze pozytywistyczni wkładają w ust korale niektórych bohaterów drugoplanowych.
No ale nic to. O czem jest "Placówka"? Jak byłem mały, to mi się zdawało, że to o tem jak Ślimak Józef, jak jaki Drzymała stawia opór państwu pruskiemu. I w istocie, jacyś tam Niemcy się szwendają, śpiewają nawet "Wacht am Rhein" ----> https://pl.wikipedia.org/wiki/Die_Wacht_am_Rhein
Nawet okładka, barzo ładna, coś takego właśnie sugeruje, ło: ... Eee... Googlowi niestety nieznana. Może z czasem sam sfotografuję, jak mnie chyci pracowity zapał. Nu. W każdym razie jest na niej ślimak w staliwnym imadle. No i se myślę, kto tym imadłem kręci? Jako żywo Monosmark z Wilemem.
A tymczasem rzecz się dzieje w Królestwie, bodaj dzieś w łowickim powiecie. Ślimak Józef se gospodaruje jak człowień, a potem spadają nań wszelkie możliwe nieszczęścia -- a to pan sprzedaje majątek Żydom, od których dzierżawią go Niemcy, a to traci łąkę, a to roboty dostać nie może, nu same takie nieszczęścia, nawet syneczek słodki na serce mu umiera, a drugi trafia do ancla i to za co, pfff, za pobicie Niemca. Powinien cheba medala dostać, no ale to inny wątek. W końcu umiera wierny parobek, umiera znajda, a mama znajdy po złości pali mu chałupę, co nie pomaga chorej żonie i ona, hm, wiecie sami co robi. Przebrasz za spojlery, tak?
Tak więc z perspektywy przygodowej jest to Księga Hioba, z tem że w odzieży księga chłopa.
Na końcu nawet także samo się dzieje jak w księdze Hioba. Samo dobre na niego spada. Otóż wyobrażcie sobie, że jak już jest na dnie, to Żyd mu pomaga, ale nie bogaty karczmarz Josel, co jest wredna świnia, ale biedny Jojne Niedoperz. Przez tego Niedoperza sam ksiądz proboszcz doznaje lekkiego nawrócenia, bo zamiast jechać na pijatykę z ponętną sąsiadką, to zawraca do chałpy Ślimaka z wałówką i gorzałą. Wszystko się kończy wesołym oberkiem, bo nawet Grzyb, który odkupił majątek od Żyda, jedna się ze Ślimakiem i sprzedaje mu kuzynkę-wdowę z piętnastu morgami i sześciorgiem dzieci, a Ślimak niezwłocznie płodzi kolejne. Pemja wam, że jakem to czytał, ten smętny zjazd krok po kroku, 80% powieści zajmujący, to miałem wrażenie, że końcówka doklejona na siłę, nie wiem, redaktor gazety wołał "Do brzegu, do brzegu!"? Fani maile mu słali, że dość dręczenia pana Józefa? No ale, kto czytał księgę Hioba, ten wie, że i tam ta końcówka pozytywna też sprawia na siłę doklejonej.
Z kwestii numizmatycznych, dowiedzieliśmy się z danej powieści o istnieniu monety-czterdziestaka. Podivejte!
Prus pięknie język umie oddać. Nie wiem, jak chłopi mazowieccy mówili w XIX w., ale gdyby mówili jak im Prus każe, to brzmiałoby to po chłopsku. Żydłaczenie też znam jedynie z literatury, a jak coś Żyd prawi, to słychać że Żyd. Niemcy też niby potrafią po ludzku mówić, ale też ze szwargotem, tak.
W każdej grupie społecznej znalazł Prus bohatera pozytywnego i negatywnego. Jest zły Żyd Josel, jest dobry Żyd Jojne. Jest zły Niemiec Hamer, jest dobry Niemiec bakalarius. Dziedzic to wogle, niewiadomo, zły jest czy dobry. Ot, najpierw przez setki lat jest, potem w czas pijatyki sprzedaje majątek Żydom i za tydzień już go nie ma.
Ksiądz jegomość to fajna postać, gdyż robi za postać negatywną, a zaś wkrótce -- za pozytywną, gdyż spojrzenie na krucyfiks pomogło mu się jednak, niejako, przemóc. To zaś słodkie:
Ach, jak to boleśnie wahać się między świetnym rautem i nocną wizytą u pogorzelca, który pospołu z trupem leży w stajni…
Ło, alboji to:
Posiadał ogólną sympatię. Szlachta kochała go za rozum i hulackie skłonności.
Niemcy są u Prusa obrazem jakiejś takiej organizacji, modernizacji, edukacji, mechanizacji, agendy i struktury. Ordnung jest, czystość i ład, a nawet chóralne śpiewy od czasu do czasu. Bida tylko, że jak to u Niemców wszystko zależy od tego, żeby jakiś untermensz sprzedał mu jakiś konkretny grunt, a jak nie, to cały biznies-płan się sypie, a planu B nie ma, bo po co.
I co ten Niemiec proponuje Ślimaku?
— No, kiedy tak — rzekł Hamer po chwili — to ja wam coś powiem. Ja wam dam siedemdziesiąt pięć rubli za morgę i ja nie dopuszczę, ażebyście tu zginęli. Waszą żonę odwieziemy na kolonię i pomieścimy w szkole. Tam ciepło. Oboje przezimujecie u nas, a ja za robotę będę wam płacił jak naszym parobkom.
Aż podrzuciło Ślimaka słówko — parobek. Milczał jednak.
— Bo wasi gospodarze — kończył Hamer, podnosząc się z progu — oni wam nie dadzą pomocy. Oni nie mają chrześcijańskiego serca. To bydło… Bywajcie zdrowi.
Wiemy, wiemy nie od dziś.
Hiob jak wiadomo nigdy nie zgrzeszył językiem p-ko Jahwe Panu gdy ten, korzystając z usług szatana-podwykonawcy (którego nie wolno utożsamiać z szatanem nowotestamentowym!) dręczył go różnymi terminami. Ślimak też najgorsze miał przygody, ale jednym nie zgrzeszył -- nie sprzedał Ziemi-Matki w obce ręce. No to w nagrodę jak Hiob skończył.
Hamer mianowicie kusi Ślimaka rubelkami, a Ślimak na to -- a powój mie rubelki? Aaa...
— Takiście starzy — rzekł — a jeszcze nie macie rozumu na to, że przecież ja z dobrej woli mojego gruntu nie sprzedam.
— Dlaczego?… Za te pieniądze, które wam dajemy, moglibyście za Bugiem kupić całą włókę.
I za jakiś czas znowu w tenże śpiew:
— Namyślcie się — mówił Hamer. — Zapłacę wam siedemdziesiąt pięć rubli za morgę.
— I drugie tyle nie wezmę — rzekł Ślimak.
— Będzie wam bieda, bo tu już nic nie zarobicie. Wam trzeba albo siedzieć przy dworze, albo mieć dużo gruntu. Za Bugiem kupilibyście najmniej dwadzieścia morgów za to, co weźmiecie ode mnie.
— Jo za Bug nie pójdę. Niech inni idą, kiej tam tak dobrze.
Rozeszli się obaj gniewni.
Czemu dany Ślimak zabużańskiego mienia nie chce?
I teraz nie wiem, może projektuję swoje kresowe szajbki, co je mam z lektury pamiętników różnych Jałowieckich czy tam Mineyków, ale za Bugiem to już nie było Krurestwo, tylko Ziemie Zabrane, vulgo zachodnie gubernie. I tam nie było tak słodko, jak w Tenkraju, o nie. Tam, co najmniej po 1905 rok, a nie wiem czy nie dłużej, Polacy nie mogli ziemi kupować. To znaczy -- nie Polacy, tylko katolicy. Stąd np. na Wołyniu tylu Czechów, którzy dowiedzieli się, że można kupić dużo taniej a dobrej ziemi, tylko trzeba u plebana jakieś dwa czy trzy papierki podpisać. Słyszałem historię gostka, który za II RP sprowadzał na Wołyń misjonarzy katolickich z Czech, żeby tych Czechitów odprawosławnić.
No więc, w moi uchu "Placówka" i niemożność sprzedania ziemi, spofodu zakaz moralny, to jednak Ziemie Zabrane i mam śmiały trop interpretacyjny, że to tylko w warstwie przigodowej rzecz tyczy się chłopa ziemi łowickiej, a w realu chodzi o ziemianina nad Berezyną. I że dziedzic, który sprzedał majątek pod Łowiczem nie został jakoś przez autora przesadnie schłostany, ale też widzimy jak się obchodzi żydowska siekiera z rodowymi pamiątkami:
Kiedy w parę tygodni po wyjeździe państwa Ślimak zajrzał do dworu, struchlał na widok zniszczenia. W oknach nie było szyb, przy drzwiach na oścież otwartych ani jednej klamki, ściany obdarte, podłogi wyrwane. Salon podobny był do gnojowiska, w buduarze pani arendarka Joselowa postawiła kilka kojców z drobiem, a w kancelarii pana mieszkało paru Żydków i leżały ogromne stosy pił, toporów i łopat. Służba folwarczna, która według umowy miała tu miejsce do św. Jana, wałęsała się z kąta w kąt, próżnując. Furman od cugowych koni pił na zabój, szafarka leżała chora na febrę, a jeden z fornalów tudzież chłopak kredensowy siedzieli w areszcie gminnym, oskarżeni o kradzież klamek i drzwiczek od pieców.
— Kara boska! — szepnął chłop i strach go ścisnął na myśl o nieznanej potędze, co w oka mgnieniu zrujnowała dwór stojący od wieków. Zdawało mu się, że nad wsią i doliną, gdzie urodził się i wychował, i gdzie na wieki spoczęli jego prości ojcowie, że nad tym cichym kątem świata zwiesza się niewidzialna chmura, z której spadł pierwszy piorun i zdruzgotał siedzibę dziedziców.
W kilka dni okolica zakipiała nowymi ludźmi. Byli to tracze i cieśle, po największej części Niemcy, sprowadzeni do wykonania pilnej roboty. Szli i jechali drogą około chaty Ślimaka gromadami, niekiedy uszykowani jak wojsko. Roztarasowali się we dworze, wygnali służbę z czworniaków, wyprowadzili resztę bydła z obór i zapełnili wszystkie budynki. Nocami palili wielkie ogniska na dziedzińcach, a rankami całą bandą maszerowali do lasu.
Z początku nie znać było ich roboty. Wkrótce jednak, kto miał dobre ucho, a stanął na wzgórzu, mógł słyszeć lecący od strony lasu szmer. Szmer ten dzień po dniu dzielił się na pojedyncze odgłosy, jakby kto palcami bębnił po stole, tak że w końcu już całkiem wyraźnie słychać było stukanie mnogich siekier i chrzęst walącego się drzewa. Las jakby zniżał się, na jego falistym konturze ukazywały się coraz to nowe zęby, w oczach ludzkich nikły wierzchołki, w ciemnozielonej ścianie zaczęły przeświecać jakby szpary, potem jakby okna, wreszcie — wyłomy, przez które wyjrzało niebo, zdziwione, że pierwszy raz, jak świat światem, patrzy na dolinę z tej strony.
Las padł. Zostało tylko niebo i ziemia, a na niej trochę kęp jałowcu, trochę leszczyny, trochę młodych sosenek, niepoliczone szeregi pieńków i całe stosy leżących drzew, z których pośpiesznie obcinano gałęzie. Nic z liściastego narodu nie uszanował topór drapieżny.
Nic, nawet dębu, po którego stuletniej korze ześlizgiwały się wstęgi piorunów. Zapatrzony w niebo zwycięzca burz prawie nie dostrzegł kręcących się u stóp jego robaków, a ciosy siekier nie więcej go obchodziły od pukania dzięciołów. Padł nagle, przekonany w ostatniej chwili, że to świat się obalił i że na tak niepewnym świecie żyć nie warto.
Był inny dąb, na którego zeschłej gałęzi powiesił się kiedyś nieszczęsny Szymon Gołąb. Ludzie odtąd mijali go ze strachem. Toteż ujrzawszy gromadę traczów z siekierami zaszemrał: „Uciekajcie stąd, bo imię moje znaczy śmierć. Jeden tylko człowiek dotknął ręką mych konarów i umarł”. Gdy zaś tracze, zamiast usłuchać jego życzliwych upomnień, poczęli go rąbać i coraz głębiej zapuszczać mu w ciało ostre żelaza, wpadł w straszny gniew, ryknął: „Zdruzgoczę was!…” i — obalił się na ziemię.
Sosna, w której dziupli kryła się para wiewiórek, widząc powszechne zniszczenie, cieszyła się nadzieją, że uniknie złego losu przez wzgląd na swoich lokatorów: „Litość ich wzruszy, bo cóż są im winne biedne, małe wiewiórki?” — szeptała i — padła, miażdżąc własnym ciężarem wystraszone zwierzątka.
Tak ginęły mocne drzewa, jedno po drugim; nad ich grobem płakała mgła nocna i kwiliły ptaki pozbawione ojczystych siedzib.
Starsze od lasu i mocniejsze od dębów były ogromne kamienie, gęsto rozsiane po polach. Chłopi nie tykali ich, raz dlatego, że żaden nie dał się ruszyć z miejsca, a po drugie, że nie były im na nic potrzebne. Zresztą tułało się między ludźmi podanie, że za pierwszych dni stworzenia zbuntowane diabły ciskały tymi kamieniami w aniołów i że ruszać ich nie warto, bo na całą okolicę mogłoby spaść nieszczęście. Leżał więc każdy na swoim miejscu, otoczony kępą trawy i mchem porosły. Co najwyżej pastuch nocujący w polu rozpalał pod nim ognisko, zmęczony rataj kładł się na południowy spoczynek albo chytry na pieniądze człowiek szukał pod nim ukrytych skarbów. Gorszego nic im się nie zdarzyło.
Dziś przecie i dla głazów wybiła ostatnia godzina. Współcześnie z niszczeniem lasu jakowiś ludzie poczęli przesiadywać około sędziwych kamieni. Na wsi z początku myślano, że Niemcy szukają skarbów, ale wnet Jędrek wypatrzył, że oni wiercą dziury.
— No, i nie głupie te Szwaby, żeby wiercić kamienie — mówiła, zmywając naczynia, Ślimakowa do starej Sobieskiej. — Choroba wie, na co im to?…
— E… widzicie, kumo, ja wiem, na co oni to robią — odparła baba, przymykając czerwone oczy.
— Na cóż by? Chyba przez swoje głupstwo.
— Ni!… — prawiła Sobieska. — Oni, widzicie, wiercą, bo oni, widzicie, słyszeli, że w takim kamieniu siedzi żaba…
— Więc co z tego? — zapytała Ślimakowa.
— Więc oni, widzicie, chcą zobaczyć, czy to prawda.
— No, a z tego im co?
— A choroba ich wie — odpowiedziała Sobieska tak przekonywającym tonem, że Ślimakowa uznała kwestię za wyczerpaną.
Tymczasem Niemcy nie szukali żab w kamieniach, lecz w wywiercone dziury zakładali naboje, przysypywali je piaskiem, i poczęli głazy rozsadzać. Cały dzień trwała kanonada, której huk rozchodził się po najdalszych krańcach doliny, głosząc wszystkim i każdemu z osobna, że nawet skała nie oprze się Niemcowi.
— Twardy naród te Szwaby! — mruknął Ślimak, przypatrując się podruzgotanym olbrzymom.
Nie muszę dodawać, żem łezkę uronił nad losem wiewióreczek, bo i które zwierzątko jest słodsze.
Tem niemniej moja thesis jest taka, że ona "Placówka" pod ślimaczą sukmaną skrywa w sobie krytykę koleżków, co to polskie na kresach stanowią placówki, a hamsko sprzedają je, bo się żonie nudzi.
— Bardzo dobrze! Tak być powinno! — potakiwała pani, zasłaniając twarz batystową chusteczką. — Wyborni są ci chłopi… Gdybyś ty mnie słuchał, dawno już sprzedalibyśmy tę nudną wieś i uciekli do Warszawy!
Ci Niemcy, co to kupowali ziemię, to pewnie byli jacyć moi przodkowie. Było naprawdę o co się pieklić? Jeden ze stryjów zginął broniąc Polski AD 1939, drugi w stalowy pancerz zakuty z gen. Maczkiem przewędrował pół Europy kropiąc Niemców, gdzie się dało, i wyzwalając wiochy i miasteczka. Dziedzic zrobił dobry interes.
@los powiedział(a):
Ci Niemcy, co to kupowali ziemię, to pewnie byli jacyć moi przodkowie. Było naprawdę o co się pieklić? Jeden ze stryjów zginął broniąc Polski AD 1939, drugi w stalowy pancerz zakuty z gen. Maczkiem przewędrował pół Europy kropiąc Niemców, gdzie się dało, i wyzwalając wiochy i miasteczka. Dziedzic zrobił dobry interes.
Ależ po pierwsze to różnie bywało. Czytałem ja kedyś o takiej kolonii pod Płockiem, gdzie do kąca życia czytali berlińskie gazety i sprowadzali se z Rajchu gadżety. Kolega spod Łodzi zasię opowiadał, jak to po wojnie zrobili komicję ds. czołgania folksdojczów i jedną staruszkę wzięli na spytki:
-- Babciu, ale dlaczego nie mówicie po polsku?
-- Bo nie umim.
-- No ale całe życie mięszkaliście w Polszcze, tak?
-- Niby tak, ale u nasz na wiosce wszystcy mówili po nieniecku.
Tak więc stawiam tezę, że jest to powieść nie tyle o przygodach Ultraślimaka, tylko zamakuflowane potępienie tych tam łotrów, co na Kresach osłabiali własność polską poprzez sprzedaż gruntu i wyjazd do miasta. Temuż też za Bug het precz wysyła Ultraślimaka onże zły Hamer, gdyż musiałby Ślimak nie tylko ojcowizny wyrzec się, ale i Wiary Prawdziwej.
@los powiedział(a):
Ci Niemcy, co to kupowali ziemię, to pewnie byli jacyć moi przodkowie. Było naprawdę o co się pieklić? Jeden ze stryjów zginął broniąc Polski AD 1939, drugi w stalowy pancerz zakuty z gen. Maczkiem przewędrował pół Europy kropiąc Niemców, gdzie się dało, i wyzwalając wiochy i miasteczka. Dziedzic zrobił dobry interes.
Ależ po pierwsze to różnie bywało. Czytałem ja kedyś o takiej kolonii pod Płockiem, gdzie do kąca życia czytali berlińskie gazety i sprowadzali se z Rajchu gadżety. Kolega spod Łodzi zasię opowiadał, jak to po wojnie zrobili komicję ds. czołgania folksdojczów i jedną staruszkę wzięli na spytki:
-- Babciu, ale dlaczego nie mówicie po polsku?
-- Bo nie umim.
-- No ale całe życie mięszkaliście w Polszcze, tak?
-- Niby tak, ale u nasz na wiosce wszystcy mówili po nieniecku.
Tak więc stawiam tezę, że jest to powieść nie tyle o przygodach Ultraślimaka, tylko zamakuflowane potępienie tych tam łotrów, co na Kresach osłabiali własność polską poprzez sprzedaż gruntu i wyjazd do miasta. Temuż też za Bug het precz wysyła Ultraślimaka onże zły Hamer, gdyż musiałby Ślimak nie tylko ojcowizny wyrzec się, ale i Wiary Prawdziwej.
Zgłębiając herstorię Kobyłki natknąłem się na kurhan — wspólną mogiłę 400 powstańców.
Co prawda, rzecz nie dzieje się nad Niemnem, tylko nad rzeką Długą i nie po powstaniu styczniowym, ale zwykłym, kościuszkowskim. Tem niemniej opowieść ta sama:
W 1794 r. w Kobyłce stoczona została przedostatnia bitwa powstania. Po pięciogodzinnym zaciętym boju pozostało ponad 400 powstańców, których miejscowa ludność pochowała w zbiorowej mogile usypując kurhan na uroczysku zwanym Kąpiel. Władze carskie pod groźbą kary zabraniały opiekować się tym szczególnym miejscem licząc, że pamięć powstania zaniknie w społeczeństwie.
Komentarz
Problem z zarządzaniem, do dziś mamy z tym problem. W "Zaklętych rewirach" również Pancer sarka że Boryczce nie pokazano jak myć naczynia.
O to to, do powtarzalnych spraw powinna być zawsze procedura.
To nie tylko pana Bena, ale i moja pięta Akillesowa; sensowna i wdrożona procedura.
Nie wiem. Mi wklejone fragmenty czytało się bardzo dobrze.
Tak, dzisiaj nie ma już szlachty, ale pogarda do niższego stanu pozostała ta sama. Śmieszne, bo wszyscy mamy korzenie chłopskie, więc skąd słoiki warszawskie, czy gdańskie czerpią tytuł do swych nikczemnych uczuć?
Z czegokolwiek. Z wyższych dochodów, odrobiny władzy, z dyplomu studiów, z miejsca zamieszkania, z immunitetu sędziowskiego, z czytania Gazety Wyborczej jak już nic innego nie pozostanie. Mam wrażenie, że u całkiem wielu potrzeba ta jest nie mniej piląca niż potrzeba oddychania.
Dla mnie Orzeszkowa jest absolutnie niestrawna. No trudno.
Film dobry.
Innych powieści nie czytałem ale "Nad Niemnem" lubię i nic na to nie poradzę. Może to skutek kresowych korzeni.
A ja przepadam za Orzeszkową, "Nad Niemnem" czytuje terapeutycznie. Tak jak kobiety w amerykańskich filmach zajadają zły nastrój wiadrem lodów. Ja puszczam sobie Antośke K w tle i czytam Nad Niemnem.
Nie wiem czy publicystyczne ignacowanie po tekście to jest dla mnie dobre ćwiczenie.
No i jeszcze Antośka do kompletu :-) Toś mi Siostrą!
swoją drogą - wspominają czasy Powstania jak my czasy Solidarności. Te pytania młodzieży - było tak dobrze, co z tym zrobiliście? I ta pamięć pacyfikacji.
Różnica taka, że Moskale nie przejęli np Marszu Żuawów i nie uderzali w Polaków z tą pieśnią na ustach.
U nas to była lektura obowiązkowa, 20 lat + czytałem więc całość. Czy to była najgorsza lektura w liceum? No nie, były jeszcze Cierpienia młodego Wertera, Żeromski... Współczesnej potem już na ogół nie czytałem, bo nie musiałem (olimpiada dawała zdaną maturę i celujący na koniec). Ale w czołówce na pewno. Nawet to, co wklejają koledzy można wyrazić i zwięźlej i dosadniej (jak w dorzeczaku, sieciach czy gapolu), a co dopiero mówić o całej powieści, gdzie oczekuje się jakieś akcji, rozwoju wydarzeń itd.
...tu przyznać muszę, że perspektywa przebijania się przez dwa i pół tysiąca stron, poświęconych zagadnieniom aktualnym lat temu sto pisiont wydała mi się niecodzienną!!!!!!
Norrrmalnie mysterium tremendum i fascinosum au même temps.
Znowu zachciało mi się udać do Biblioteki Narodowo-Radykalnej, ale tym razem już serio.
Orzeszkową uwielbiam tak jak Kraszewskiego i Sienkiewicza, a samo Nad Niemnem czytałam nie wiem ile razy, część przytaczanych tu dialogów mogłabym cytować z pamięci. Z innych jej powieści najczęściej wracałam do Pamiętnika Wacławy.
Nad Niemnem było jak szczepionka, przyjęta w odpowiednim wieku i działająca przez całe życie. Aż trudno uwierzyć, że istnieją Polacy, którzy tego nie znają. To przecież część polskiego kodu kulturowego. To tak jakby ktoś nie znał Trenów Kochanowskiego, Melodii na Psałterz polski Gomółki, Poloneza As-dur Chopina...
Mnie się najbardziej spodobało, jak skojarzyłem, że część tego kodu kulturowego funkcjonuje w piosnce "Papierowy men" Majki Jeżowskiej.
Melodie na Psałterz polski... Serio, ile ludzi w ogóle to kojarzy nie mówiąc o wysłuchaniu całości? Znajomość muzyki renesansu to już nisza w niszy muzyki "poważnej"... Jeśli tym chcemy mierzyć polskie kody kulturowe, to wyjdzie, że Polakami jest jakiś promil.
Poloneza As-dur to już pewnie więcej osób kojarzy, zwłaszcza że starszego pokolenia z przeboju z Opola sprzed lat.
Ja Gomółkę znam i lubię, Chopina znam i nie lubię, więc nie jest tak że wziąłem do siebie... Ale naprawdę dajmy spokój z ekstrapolacją swojego gustu czy wiedzy na archetyp Polaka.
A publicystyka Orzeszkowej mogła być niezła, czytałem lata temu Kroniki tygodniowe Prusa i było to dużo lepiej napisane niż 90% obecnej zawartości mediów.
Zastanawiałę się, do którego wątku wrzucić "Placówkę" Wolesława Rrusa, no ale Nobla-skobla nie dostał, za to użył słówka, które z upodobaniem pisarze pozytywistyczni wkładają w ust korale niektórych bohaterów drugoplanowych.
https://wolnelektury.pl/katalog/lektura/prus-placowka/
No ale nic to. O czem jest "Placówka"? Jak byłem mały, to mi się zdawało, że to o tem jak Ślimak Józef, jak jaki Drzymała stawia opór państwu pruskiemu. I w istocie, jacyś tam Niemcy się szwendają, śpiewają nawet "Wacht am Rhein" ----> https://pl.wikipedia.org/wiki/Die_Wacht_am_Rhein
Nawet okładka, barzo ładna, coś takego właśnie sugeruje, ło: ... Eee... Googlowi niestety nieznana. Może z czasem sam sfotografuję, jak mnie chyci pracowity zapał. Nu. W każdym razie jest na niej ślimak w staliwnym imadle. No i se myślę, kto tym imadłem kręci? Jako żywo Monosmark z Wilemem.
A tymczasem rzecz się dzieje w Królestwie, bodaj dzieś w łowickim powiecie. Ślimak Józef se gospodaruje jak człowień, a potem spadają nań wszelkie możliwe nieszczęścia -- a to pan sprzedaje majątek Żydom, od których dzierżawią go Niemcy, a to traci łąkę, a to roboty dostać nie może, nu same takie nieszczęścia, nawet syneczek słodki na serce mu umiera, a drugi trafia do ancla i to za co, pfff, za pobicie Niemca. Powinien cheba medala dostać, no ale to inny wątek. W końcu umiera wierny parobek, umiera znajda, a mama znajdy po złości pali mu chałupę, co nie pomaga chorej żonie i ona, hm, wiecie sami co robi. Przebrasz za spojlery, tak?
Tak więc z perspektywy przygodowej jest to Księga Hioba, z tem że w odzieży księga chłopa.
Na końcu nawet także samo się dzieje jak w księdze Hioba. Samo dobre na niego spada. Otóż wyobrażcie sobie, że jak już jest na dnie, to Żyd mu pomaga, ale nie bogaty karczmarz Josel, co jest wredna świnia, ale biedny Jojne Niedoperz. Przez tego Niedoperza sam ksiądz proboszcz doznaje lekkiego nawrócenia, bo zamiast jechać na pijatykę z ponętną sąsiadką, to zawraca do chałpy Ślimaka z wałówką i gorzałą. Wszystko się kończy wesołym oberkiem, bo nawet Grzyb, który odkupił majątek od Żyda, jedna się ze Ślimakiem i sprzedaje mu kuzynkę-wdowę z piętnastu morgami i sześciorgiem dzieci, a Ślimak niezwłocznie płodzi kolejne. Pemja wam, że jakem to czytał, ten smętny zjazd krok po kroku, 80% powieści zajmujący, to miałem wrażenie, że końcówka doklejona na siłę, nie wiem, redaktor gazety wołał "Do brzegu, do brzegu!"? Fani maile mu słali, że dość dręczenia pana Józefa? No ale, kto czytał księgę Hioba, ten wie, że i tam ta końcówka pozytywna też sprawia na siłę doklejonej.
Z kwestii numizmatycznych, dowiedzieliśmy się z danej powieści o istnieniu monety-czterdziestaka. Podivejte!
https://pl.wikipedia.org/wiki/Monety_rosyjsko-polskie
Literalnie mieli moniaki 10 gr, 20 gr, 40 gr i 50 gr.
Wogle, ciekawy1 tam mieli system monetarny. Jeden złoty to było 30 groszy. Jeden zaś rubel to sześć złoty i jednocześnie 100 kopiejek. Więc te nominały były nieco z grubsza, np. na jednej monecie: 3 ruble/20 zł albo 3/4 rubla/5 zł. ---------------> https://pl.wikipedia.org/wiki/Monety_polsko-rosyjskie --------------------> https://pl.wikipedia.org/wiki/Monety_rosyjsko-polskie
Prus pięknie język umie oddać. Nie wiem, jak chłopi mazowieccy mówili w XIX w., ale gdyby mówili jak im Prus każe, to brzmiałoby to po chłopsku. Żydłaczenie też znam jedynie z literatury, a jak coś Żyd prawi, to słychać że Żyd. Niemcy też niby potrafią po ludzku mówić, ale też ze szwargotem, tak.
W każdej grupie społecznej znalazł Prus bohatera pozytywnego i negatywnego. Jest zły Żyd Josel, jest dobry Żyd Jojne. Jest zły Niemiec Hamer, jest dobry Niemiec bakalarius. Dziedzic to wogle, niewiadomo, zły jest czy dobry. Ot, najpierw przez setki lat jest, potem w czas pijatyki sprzedaje majątek Żydom i za tydzień już go nie ma.
Ksiądz jegomość to fajna postać, gdyż robi za postać negatywną, a zaś wkrótce -- za pozytywną, gdyż spojrzenie na krucyfiks pomogło mu się jednak, niejako, przemóc. To zaś słodkie:
Ło, alboji to:
Niemcy są u Prusa obrazem jakiejś takiej organizacji, modernizacji, edukacji, mechanizacji, agendy i struktury. Ordnung jest, czystość i ład, a nawet chóralne śpiewy od czasu do czasu. Bida tylko, że jak to u Niemców wszystko zależy od tego, żeby jakiś untermensz sprzedał mu jakiś konkretny grunt, a jak nie, to cały biznies-płan się sypie, a planu B nie ma, bo po co.
I co ten Niemiec proponuje Ślimaku?
Wiemy, wiemy nie od dziś.
Hiob jak wiadomo nigdy nie zgrzeszył językiem p-ko Jahwe Panu gdy ten, korzystając z usług szatana-podwykonawcy (którego nie wolno utożsamiać z szatanem nowotestamentowym!) dręczył go różnymi terminami. Ślimak też najgorsze miał przygody, ale jednym nie zgrzeszył -- nie sprzedał Ziemi-Matki w obce ręce. No to w nagrodę jak Hiob skończył.
Hamer mianowicie kusi Ślimaka rubelkami, a Ślimak na to -- a powój mie rubelki? Aaa...
I za jakiś czas znowu w tenże śpiew:
Czemu dany Ślimak zabużańskiego mienia nie chce?
I teraz nie wiem, może projektuję swoje kresowe szajbki, co je mam z lektury pamiętników różnych Jałowieckich czy tam Mineyków, ale za Bugiem to już nie było Krurestwo, tylko Ziemie Zabrane, vulgo zachodnie gubernie. I tam nie było tak słodko, jak w Tenkraju, o nie. Tam, co najmniej po 1905 rok, a nie wiem czy nie dłużej, Polacy nie mogli ziemi kupować. To znaczy -- nie Polacy, tylko katolicy. Stąd np. na Wołyniu tylu Czechów, którzy dowiedzieli się, że można kupić dużo taniej a dobrej ziemi, tylko trzeba u plebana jakieś dwa czy trzy papierki podpisać. Słyszałem historię gostka, który za II RP sprowadzał na Wołyń misjonarzy katolickich z Czech, żeby tych Czechitów odprawosławnić.
No więc, w moi uchu "Placówka" i niemożność sprzedania ziemi, spofodu zakaz moralny, to jednak Ziemie Zabrane i mam śmiały trop interpretacyjny, że to tylko w warstwie przigodowej rzecz tyczy się chłopa ziemi łowickiej, a w realu chodzi o ziemianina nad Berezyną. I że dziedzic, który sprzedał majątek pod Łowiczem nie został jakoś przez autora przesadnie schłostany, ale też widzimy jak się obchodzi żydowska siekiera z rodowymi pamiątkami:
Nie muszę dodawać, żem łezkę uronił nad losem wiewióreczek, bo i które zwierzątko jest słodsze.
Tem niemniej moja thesis jest taka, że ona "Placówka" pod ślimaczą sukmaną skrywa w sobie krytykę koleżków, co to polskie na kresach stanowią placówki, a hamsko sprzedają je, bo się żonie nudzi.
Ultraślimak! Ale co w tym aktualnego? Bo ja nadal ni mom hektara.
Wolno.
Ci Niemcy, co to kupowali ziemię, to pewnie byli jacyć moi przodkowie. Było naprawdę o co się pieklić? Jeden ze stryjów zginął broniąc Polski AD 1939, drugi w stalowy pancerz zakuty z gen. Maczkiem przewędrował pół Europy kropiąc Niemców, gdzie się dało, i wyzwalając wiochy i miasteczka. Dziedzic zrobił dobry interes.
Ależ po pierwsze to różnie bywało. Czytałem ja kedyś o takiej kolonii pod Płockiem, gdzie do kąca życia czytali berlińskie gazety i sprowadzali se z Rajchu gadżety. Kolega spod Łodzi zasię opowiadał, jak to po wojnie zrobili komicję ds. czołgania folksdojczów i jedną staruszkę wzięli na spytki:
-- Babciu, ale dlaczego nie mówicie po polsku?
-- Bo nie umim.
-- No ale całe życie mięszkaliście w Polszcze, tak?
-- Niby tak, ale u nasz na wiosce wszystcy mówili po nieniecku.
Tak więc stawiam tezę, że jest to powieść nie tyle o przygodach Ultraślimaka, tylko zamakuflowane potępienie tych tam łotrów, co na Kresach osłabiali własność polską poprzez sprzedaż gruntu i wyjazd do miasta. Temuż też za Bug het precz wysyła Ultraślimaka onże zły Hamer, gdyż musiałby Ślimak nie tylko ojcowizny wyrzec się, ale i Wiary Prawdziwej.
Mam deja vu z tej herstoryjy.
A co, też Kolega po polsku nie umie?
Zgłębiając herstorię Kobyłki natknąłem się na kurhan — wspólną mogiłę 400 powstańców.
Co prawda, rzecz nie dzieje się nad Niemnem, tylko nad rzeką Długą i nie po powstaniu styczniowym, ale zwykłym, kościuszkowskim. Tem niemniej opowieść ta sama:
https://www.kobylka.pl/strona-3477-historia_zabytki_i_miejsca_pamieci.html