Opowiem wam o bohaterze
Opowiem wam o bohaterze
W grudniu Lechu został poproszony na komisariat milicji, a później do siedziby Służby Bezpieczeństwa.
Nie bał się. Spodziewał się prób zwerbowania już od wczesnego dzieciństwa. Właściwie całe życie temu podporządkował. Mógł iść na studia, zostać jakimś doktorem albo i naukowcem, ale on od najmłodszych lat kombinował tylko, jak tu obalić komunę. I wiedział, że naukowcy komuny nie pokonają. Tu musiał być ktoś sprytny jak Szewc Dratewka. Lech zaczął udawać, że jest głupszy od innych. Dostawał słabe oceny, ale nauczyciele jakimś szóstym zmysłem odkryli jego talenty i na siłę przeciągali za uszy z klasy do klasy. Szybko wykombinował, że to czego nie uda osiągnąć się udawaniem głupka, można osiągnąć złym zachowaniem.
Matce mówił, że wychodzi łobuzować, a szedł do biblioteki, otwierał drzwi dorobionym kluczem i czytał. A jak wracał, mówił matce: „No tym razem to napiszą o mnie w gazetach” A matka płakała, bo myślała że on łobuzuje, o on czytał.
Zaczął się więc zachowywać źle, a opinia o nim szła w świat, czyli do zawodówki do której trafił.
Tam podporządkował sobie grupę rozbójniczą i zasłynął w powiecie jako pomorski Janosik co to nie tylko bogatym, ale i biednym odbiera. Prawdę mówiąc odbierał tylko biednym, bo tym bogatym to się trochę bał.
Słynął sobie i słynął, ale mimochodem patrzył czy mu się przypadkiem jakieś służby nie przyglądają, czy nie trafił przypadkiem pod obserwację i czy nie założyli mu kartoteki.
No i drapnęli go za jakiś drobiazg, a on się kajał (tak udawał tylko) mówił, że już nie będzie a kolegów wyda.
Kiedy zwalniali go do domu wiedział, że pierwszy etap osiągnął.
Wzbudził zaufanie przeciwnika. A przeciwnik był groźny. Bardzo groźny.
Lechu poszedł do wojska. Chcieli go na oficera od razu, ale znowu trochę poudawał głupszego i został tylko kapralem. Tam go oficer służb znalazł i zaczęli delikatnie współpracować.
Lechu wiedział, że nie może tak od razu, bo spłoszy całą resztę. Co z tego że jednego ptaszka upoluje, jak komuna zostanie nadal nieobalona. Migał się trochę, udawał niedostępnego. A mało doświadczony prowadzący dawał się nabierać. Ale co z tego, jak kariera zatrzymała się jakoś sama.
Lechu znowu chodził wieczorami do biblioteki, a jego matka drżała, kupując poranną gazetę.
Myślicie, że serce miał z lodu? To nieprawda. Ileż on łez w samotności wypłakał, ale wiedział że to co matce czyni, czyni dla dobra ogółu. Chodził do tej biblioteki i wyczytał, że muszą mieć na niego haka moralnego. Najlepiej jakby był alkoholikiem, albo miał nieślubne dziecko. Do alkoholu go nie ciągnęło, bo głowę miał słabą i po pijaku mógł błysnąć niespodziewanie inteligencja. Pozostawała druga metoda. Z niewielkim obrzydzeniem uwiódł i jak już była w ciąży porzucił jakąś dziewczynę.
Zadziałało. Już na drugi dzień po publicznym zwyzywaniu go odezwały się służby.
One myślały, że mają go w ręku a tymczasem, to on zarzucił na nie sieć.
Podtrzymywał kontakt od czasu do czasu, a jego przenikliwy umysł podpowiedział mu gdzie będzie właściwe miejsce i kiedy będzie właściwy czas, więc zatrudnił się jako prosty elektryk (choć bez problemów mógł zostać dyrektorem) w Stoczni Gdańskiej.
Tam utwierdził przekonanie o sobie w czasie wydarzeń grudniowych i zaczął podstępnie pozbawiać majątku służby komunistyczne. Przyjął pseudonim BO-LEK. Bo stwierdził, że jest lekiem na całe zło tego świata.
I przemykał nocami w pelerynie, aby wpadać do miejsc kontaktowych i zabierać pieniądze z budżetu SB. A taki był skuteczny, że pieniędzy szybko zabrakło. Sprawa trafiła do Warszawy, a tam jakaś mądra głowa, gdy tylko zauważyła z jakimi cennymi informacjami ma do czynienia, nakazała uruchomić rezerwy w postaci wygranych z totolotka. Ale i to źródełko się wyczerpało.
Żeby opłacić informacje, pozbawiano premii całych fabryk, odbierano ludziom trzynaste pensje. Podupadać zaczęły nawet siły zbrojne, a węgiel sprzedawano na pniu, aby zaliczkę natychmiast przekazać do jednostek wypłacających BOLKOWI wynagrodzenie.
I tak, zanim się zorientowali, pozbawił służby pieniędzy i wpływów, a wtedy komunę wystarczyło mocniej pchnąć. I pchnął. I obalił.
Jak bohater mordercę przekabacił
Któregoś dnia do domu Lecha zawitał morderca. Nie taki zwykły morderca, ale wieloletni i wielokrotnie nagradzany przez UB morderca.
Ale Lechu wiedział, że taka chwila nadejdzie. Wyczytał o tym w książkach z biblioteki, którą tajemnie nawiedzał, mówiąc matce, że idzie łobuzować.
Wiedział i się spodziewał. Otworzył drzwi i zawołał: „Chodź morderco!”.
Morderca najpierw nieco się krygował, ale pomyślał że to nic nie szkodzi. Nie będzie musiał się włamywać i w ogóle. Więc wszedł.
A Lechu poprowadził do dużego pokoju, posadził na fotelu z widokiem na telewizor i zapytał, czego się morderca napije? Może wódeczki?
Ale morderca wymówił się że na służbie nie pije. „Szanuję, szanuję” odpowiedział Lechu i pieszczotliwie warknął na Danuśkę, żeby herbaty zrobiła, ale z dwóch saszetek, żeby sobie morderca nie pomyślał, że skąpią.
A sam tymczasem z kredensu wyjął paczkę herbatników, do kryształu wsypał i na stoliku przykrytym wydzierganą własnoręcznie serwetką postawił.
„Poczęstuj się oto proszę, morderco i powiedz co cię tu sprowadza?”
Morderca powiedział co go sprowadza i Lechu się zasępił (ale tylko na pokaz) zaraz podniósł palec do góry i powiedział. „Dobrze. Niech będzie, ale niech mnie pan posłucha uważnie przez pięć minut. Dłużej mówił nie będę.”
Morderca zastanawiał się chwilę. Widać było jak ciekawość walczy w jego głowie z komunistyczną tresurą, ale siorbnął herbaty z cukrem (Danuśka chytrze posłodziła trzy łyżeczki), chrupnął herbatnika. Poweselał i rzekł „Mów pan”.
Lechu najpierw sprawdził czy drzwi dobrze zamknięte, a później przysunął sobie krzesło bliżej i zaczął mówić. Wcale niegłośno, ale dobitnie.
Nie minęło i trzy minuty, kiedy morderca zsunął się z fotela na dywan z Pewexu i na klęcząco jął całować ręce Lecha, roniąc przy tym łzy rzęsiste. Chlipnął jeszcze raz, ukłonił się i szybko wyszedł, mijając po drodze Danuśkę, która słój ogórków niosła właśnie na zagrychę.
Morderca po spotkaniu złagodniał. Odmawiał morderstw ze szczególnym okrucieństwem. Często brał urlopy i nauczył się grać na mandolinie. Szybko odszedł na emeryturę, a teraz, gdy wredne PiSiory mu ją obcięły z nostalgią wspomina smak herbatników i słodkiej, mocnej herbaty. Tylko żałuje że ogórków nie spróbował.
W grudniu Lechu został poproszony na komisariat milicji, a później do siedziby Służby Bezpieczeństwa.
Nie bał się. Spodziewał się prób zwerbowania już od wczesnego dzieciństwa. Właściwie całe życie temu podporządkował. Mógł iść na studia, zostać jakimś doktorem albo i naukowcem, ale on od najmłodszych lat kombinował tylko, jak tu obalić komunę. I wiedział, że naukowcy komuny nie pokonają. Tu musiał być ktoś sprytny jak Szewc Dratewka. Lech zaczął udawać, że jest głupszy od innych. Dostawał słabe oceny, ale nauczyciele jakimś szóstym zmysłem odkryli jego talenty i na siłę przeciągali za uszy z klasy do klasy. Szybko wykombinował, że to czego nie uda osiągnąć się udawaniem głupka, można osiągnąć złym zachowaniem.
Matce mówił, że wychodzi łobuzować, a szedł do biblioteki, otwierał drzwi dorobionym kluczem i czytał. A jak wracał, mówił matce: „No tym razem to napiszą o mnie w gazetach” A matka płakała, bo myślała że on łobuzuje, o on czytał.
Zaczął się więc zachowywać źle, a opinia o nim szła w świat, czyli do zawodówki do której trafił.
Tam podporządkował sobie grupę rozbójniczą i zasłynął w powiecie jako pomorski Janosik co to nie tylko bogatym, ale i biednym odbiera. Prawdę mówiąc odbierał tylko biednym, bo tym bogatym to się trochę bał.
Słynął sobie i słynął, ale mimochodem patrzył czy mu się przypadkiem jakieś służby nie przyglądają, czy nie trafił przypadkiem pod obserwację i czy nie założyli mu kartoteki.
No i drapnęli go za jakiś drobiazg, a on się kajał (tak udawał tylko) mówił, że już nie będzie a kolegów wyda.
Kiedy zwalniali go do domu wiedział, że pierwszy etap osiągnął.
Wzbudził zaufanie przeciwnika. A przeciwnik był groźny. Bardzo groźny.
Lechu poszedł do wojska. Chcieli go na oficera od razu, ale znowu trochę poudawał głupszego i został tylko kapralem. Tam go oficer służb znalazł i zaczęli delikatnie współpracować.
Lechu wiedział, że nie może tak od razu, bo spłoszy całą resztę. Co z tego że jednego ptaszka upoluje, jak komuna zostanie nadal nieobalona. Migał się trochę, udawał niedostępnego. A mało doświadczony prowadzący dawał się nabierać. Ale co z tego, jak kariera zatrzymała się jakoś sama.
Lechu znowu chodził wieczorami do biblioteki, a jego matka drżała, kupując poranną gazetę.
Myślicie, że serce miał z lodu? To nieprawda. Ileż on łez w samotności wypłakał, ale wiedział że to co matce czyni, czyni dla dobra ogółu. Chodził do tej biblioteki i wyczytał, że muszą mieć na niego haka moralnego. Najlepiej jakby był alkoholikiem, albo miał nieślubne dziecko. Do alkoholu go nie ciągnęło, bo głowę miał słabą i po pijaku mógł błysnąć niespodziewanie inteligencja. Pozostawała druga metoda. Z niewielkim obrzydzeniem uwiódł i jak już była w ciąży porzucił jakąś dziewczynę.
Zadziałało. Już na drugi dzień po publicznym zwyzywaniu go odezwały się służby.
One myślały, że mają go w ręku a tymczasem, to on zarzucił na nie sieć.
Podtrzymywał kontakt od czasu do czasu, a jego przenikliwy umysł podpowiedział mu gdzie będzie właściwe miejsce i kiedy będzie właściwy czas, więc zatrudnił się jako prosty elektryk (choć bez problemów mógł zostać dyrektorem) w Stoczni Gdańskiej.
Tam utwierdził przekonanie o sobie w czasie wydarzeń grudniowych i zaczął podstępnie pozbawiać majątku służby komunistyczne. Przyjął pseudonim BO-LEK. Bo stwierdził, że jest lekiem na całe zło tego świata.
I przemykał nocami w pelerynie, aby wpadać do miejsc kontaktowych i zabierać pieniądze z budżetu SB. A taki był skuteczny, że pieniędzy szybko zabrakło. Sprawa trafiła do Warszawy, a tam jakaś mądra głowa, gdy tylko zauważyła z jakimi cennymi informacjami ma do czynienia, nakazała uruchomić rezerwy w postaci wygranych z totolotka. Ale i to źródełko się wyczerpało.
Żeby opłacić informacje, pozbawiano premii całych fabryk, odbierano ludziom trzynaste pensje. Podupadać zaczęły nawet siły zbrojne, a węgiel sprzedawano na pniu, aby zaliczkę natychmiast przekazać do jednostek wypłacających BOLKOWI wynagrodzenie.
I tak, zanim się zorientowali, pozbawił służby pieniędzy i wpływów, a wtedy komunę wystarczyło mocniej pchnąć. I pchnął. I obalił.
Jak bohater mordercę przekabacił
Któregoś dnia do domu Lecha zawitał morderca. Nie taki zwykły morderca, ale wieloletni i wielokrotnie nagradzany przez UB morderca.
Ale Lechu wiedział, że taka chwila nadejdzie. Wyczytał o tym w książkach z biblioteki, którą tajemnie nawiedzał, mówiąc matce, że idzie łobuzować.
Wiedział i się spodziewał. Otworzył drzwi i zawołał: „Chodź morderco!”.
Morderca najpierw nieco się krygował, ale pomyślał że to nic nie szkodzi. Nie będzie musiał się włamywać i w ogóle. Więc wszedł.
A Lechu poprowadził do dużego pokoju, posadził na fotelu z widokiem na telewizor i zapytał, czego się morderca napije? Może wódeczki?
Ale morderca wymówił się że na służbie nie pije. „Szanuję, szanuję” odpowiedział Lechu i pieszczotliwie warknął na Danuśkę, żeby herbaty zrobiła, ale z dwóch saszetek, żeby sobie morderca nie pomyślał, że skąpią.
A sam tymczasem z kredensu wyjął paczkę herbatników, do kryształu wsypał i na stoliku przykrytym wydzierganą własnoręcznie serwetką postawił.
„Poczęstuj się oto proszę, morderco i powiedz co cię tu sprowadza?”
Morderca powiedział co go sprowadza i Lechu się zasępił (ale tylko na pokaz) zaraz podniósł palec do góry i powiedział. „Dobrze. Niech będzie, ale niech mnie pan posłucha uważnie przez pięć minut. Dłużej mówił nie będę.”
Morderca zastanawiał się chwilę. Widać było jak ciekawość walczy w jego głowie z komunistyczną tresurą, ale siorbnął herbaty z cukrem (Danuśka chytrze posłodziła trzy łyżeczki), chrupnął herbatnika. Poweselał i rzekł „Mów pan”.
Lechu najpierw sprawdził czy drzwi dobrze zamknięte, a później przysunął sobie krzesło bliżej i zaczął mówić. Wcale niegłośno, ale dobitnie.
Nie minęło i trzy minuty, kiedy morderca zsunął się z fotela na dywan z Pewexu i na klęcząco jął całować ręce Lecha, roniąc przy tym łzy rzęsiste. Chlipnął jeszcze raz, ukłonił się i szybko wyszedł, mijając po drodze Danuśkę, która słój ogórków niosła właśnie na zagrychę.
Morderca po spotkaniu złagodniał. Odmawiał morderstw ze szczególnym okrucieństwem. Często brał urlopy i nauczył się grać na mandolinie. Szybko odszedł na emeryturę, a teraz, gdy wredne PiSiory mu ją obcięły z nostalgią wspomina smak herbatników i słodkiej, mocnej herbaty. Tylko żałuje że ogórków nie spróbował.
0
Aby napisać komentarz, musisz się zalogować lub zarejestrować.
Komentarz
Niezastąpiony Shork!
*
"Podstawą tronu Bożego są sprawiedliwość i prawo; przed Nim kroczą łaska i wierność."
Księga Psalmów 89:15 / Biblia Tysiąclecia
Poniżej: Bolek siedzi na obalonej komunie
Publikować. Koniecznie!!! Nie może być, żeby się taka perełka zmarnowała.
Shorku, zastanów się, czy możesz ten tekst pod prawdziwym nazwiskiem puścić, czy jednak nie. Chętnie bym go dalej przekazała.
w paru miejscach już jest, ale nigdzie na wyłączność
Całość - pierwsza klasa.
*
"Podstawą tronu Bożego są sprawiedliwość i prawo; przed Nim kroczą łaska i wierność."
Księga Psalmów 89:15 / Biblia Tysiąclecia
Może nie tyle jego zaistnienie co forma. Spodziewał się raczej że wkroczą Ruscy i miał na tę okoliczność przygotowane w piwnicy dwa panzerfausty. A tu Ruscy nie wkroczyli więc do swoich strzelał nie będzie. Tym bardziej, że na SCOTy wystarczał zaostrzony śrubokręt.
Wtedy już komuna była niemal obalona. Wydrenował ich całkowicie z pieniędzy, ale ktoś tam na górze zaczął myśleć i kontakt się urwał. Przycichł spokojnie wiodąc życie ojca pozornie spokojnej rodziny, budując siatkę spiskowców. A potem, 13 grudnia zapukali do jego drzwi.
Gdy ZOMOwcy po niego przyszli, parsknął śmiechem. Przysłali tylko dwa plutony, a on przecież znał karate (nauczył się go w bibliotece do której się wykradał nocami, kiedy żona spała) i mógł ich wszystkich rozłożyć na łopatki. I nawet by im te blaszane tarcze i plastikowe hełmy nie pomogły.
Nawet to widział oczami swojej bogatej wyobraźni. Unik-unik-cios z półobrotu.
Mógł, ale tego nie zrobił bo był mądry. Wykoncypował sobie, że jak go zamkną, to wszystkich więźniów przekabaci i przeciągnie na swoją stronę. Z taką armią mógł obalać komunę nawet w ZSRR.
Jednak życie zweryfikowało jego marzenia. Zamiast w ciasnej celi w więzieniu z zakapiorami, osadzono go w strzeżonym ośrodku, wyglądającym jak sanatorium. Ktoś chytry stał się jego przeciwnikiem. Ktoś, kto myślał podobnie jak on. To znaczy podobnie dociekliwie i przenikliwie.
Przez pierwsze kilka miesięcy przycichł, obserwował, poznawał swoje prawa. Jednym z nich było prawo do korespondencji, z którego skwapliwie skorzystał i z ulgą odetchnął, gdy po paru dniach otrzymał odpowiedź. A musiał się starać, żeby pisać koślawo i z błędami, bo wróg od razu by rozpoznał inteligenta.
W pierwszej odpowiedzi na list, padło niewinne hasło „ kot sąsiadów znowu skacze po firankach” co znaczyło, że siatka działa i nie wszystkich zgarnęli. Była szansa zarządzać wszystkimi zdalnie.
Oczywiście listy były cenzurowane, więc myślał jak przemycić instrukcje. Cytryny do herbaty nie dostawał. Spytał o mleko – też zabronione. Pozostała mu metoda podsunięta przez znajomego chemika. Poprosił o wódkę. I tu trafił w dziesiątkę. Wódki mu dawano ile chciał w nadziei, że się upije i wszystko wygada.
A on nie pił dużo, tylko płukał usta żeby im się zdawało, a alkoholem zmieszanym z moczem pisał między wierszami instrukcje,widoczne dopiero po przetarciu kartki płynem do naczyń „Ludwik” i posypaniu zeskrobaną z komina sadzą.
A czym pisał? Spacerując po parku zbierał kolorowe pióra, że niby kolekcjonuje coś dla zabicia czasu. Takie pióro modelował zębami, bo noża mu się dali i pisał.
A oni dostarczali mu wódkę, dziwiąc się, że ma taką mocną głowę. A tej wódki było bardzo dużo, bo przecież musiał dużo pisać i zarządzać swoją siatką konspiratorów.
Dzięki tej wódce przyprowadzali mu prowokatorów. On ich oczywiście rozpoznawał na pierwszy rzut oka, ale musiał udawać, że im ufa i był przed nimi wylewny. Bardzo chciał się dowiedzieć, kto go tak osaczył. Czyje nazwisko stoi za tymi chytrymi z subtelnymi szykanami?
Rozkazał swoim ludziom, masowo podpisywać lojalki i współpracować z służbami, byle tylko dowiedzieć się kto za tym wszystkim stoi. A ludzie ufali mu bezgranicznie. Szli za rozkazem masowo na komisariaty i zgłaszali chęć zostania tajnym współpracownikiem.
Niektórzy się buntowali. A nawet twierdzili, że zdradził. Krótkowzroczni głupcy. Nie rozumieli jego geniuszu.
Niestety, mimo tego że wielu dobrych ludzi przewinęło się przez jego miejsce internowania, z niewielu zrobił swoich wyznawców. Traktował to jako osobistą porażkę i wiedział że po drugiej stroni czaił się trudny przeciwnik, który z dnia na dzień zyskiwał jego szacunek
*
"Podstawą tronu Bożego są sprawiedliwość i prawo; przed Nim kroczą łaska i wierność."
Księga Psalmów 89:15 / Biblia Tysiąclecia
Może nie tyle jego zaistnienie co forma. Spodziewał się raczej że wkroczą Ruscy i miał na tę okoliczność przygotowane w piwnicy dwa panzerfausty. A tu Ruscy nie wkroczyli więc do swoich strzelał nie będzie. Tym bardziej, że na SCOTy wystarczał zaostrzony śrubokręt.
Wtedy już komuna była niemal obalona. Wydrenował ich całkowicie z pieniędzy, ale ktoś tam na górze zaczął myśleć i kontakt się urwał. Przycichł spokojnie wiodąc życie ojca pozornie spokojnej rodziny, budując siatkę spiskowców. A potem, 13 grudnia zapukali do jego drzwi.
Gdy ZOMOwcy po niego przyszli, parsknął śmiechem. Przysłali tylko dwa plutony, a on przecież znał karate (nauczył się go w bibliotece do której się wykradał nocami, kiedy żona spała) i mógł ich wszystkich rozłożyć na łopatki. I nawet by im te blaszane tarcze i plastikowe hełmy nie pomogły.
Nawet to widział oczami swojej bogatej wyobraźni. Unik-unik-cios z półobrotu.
Mógł, ale tego nie zrobił bo był mądry. Wykoncypował sobie, że jak go zamkną, to wszystkich więźniów przekabaci i przeciągnie na swoją stronę. Z taką armią mógł obalać komunę nawet w ZSRR.
Jednak życie zweryfikowało jego marzenia. Zamiast w ciasnej celi w więzieniu z zakapiorami, osadzono go w strzeżonym ośrodku, wyglądającym jak sanatorium. Ktoś chytry stał się jego przeciwnikiem. Ktoś, kto myślał podobnie jak on. To znaczy podobnie dociekliwie i przenikliwie.
Przez pierwsze kilka miesięcy przycichł, obserwował, poznawał swoje prawa. Jednym z nich było prawo do korespondencji, z którego skwapliwie skorzystał i z ulgą odetchnął, gdy po paru dniach otrzymał odpowiedź. A musiał się starać, żeby pisać koślawo i z błędami, bo wróg od razu by rozpoznał inteligenta.
W pierwszej odpowiedzi na list, padło niewinne hasło „ kot sąsiadów znowu skacze po firankach” co znaczyło, że siatka działa i nie wszystkich zgarnęli. Była szansa zarządzać wszystkimi zdalnie.
Oczywiście listy były cenzurowane, więc myślał jak przemycić instrukcje. Cytryny do herbaty nie dostawał. Spytał o mleko – też zabronione. Pozostała mu metoda podsunięta przez znajomego chemika. Poprosił o wódkę. I tu trafił w dziesiątkę. Wódki mu dawano ile chciał w nadziei, że się upije i wszystko wygada.
A on nie pił dużo, tylko płukał usta żeby im się zdawało, a alkoholem zmieszanym z moczem pisał między wierszami instrukcje,widoczne dopiero po przetarciu kartki płynem do naczyń „Ludwik” i posypaniu zeskrobaną z komina sadzą.
A czym pisał? Spacerując po parku zbierał kolorowe pióra, że niby kolekcjonuje coś dla zabicia czasu. Takie pióro modelował zębami, bo noża mu się dali i pisał.
A oni dostarczali mu wódkę, dziwiąc się, że ma taką mocną głowę. A tej wódki było bardzo dużo, bo przecież musiał dużo pisać i zarządzać swoją siatką konspiratorów.
Dzięki tej wódce przyprowadzali mu prowokatorów. On ich oczywiście rozpoznawał na pierwszy rzut oka, ale musiał udawać, że im ufa i był przed nimi wylewny. Bardzo chciał się dowiedzieć, kto go tak osaczył. Czyje nazwisko stoi za tymi chytrymi z subtelnymi szykanami?
Rozkazał swoim ludziom, masowo podpisywać lojalki i współpracować z służbami, byle tylko dowiedzieć się kto za tym wszystkim stoi. A ludzie ufali mu bezgranicznie. Szli za rozkazem masowo na komisariaty i zgłaszali chęć zostania tajnym współpracownikiem.
Niektórzy się buntowali. A nawet twierdzili, że zdradził. Krótkowzroczni głupcy. Nie rozumieli jego geniuszu.
Niestety, mimo tego że wielu dobrych ludzi przewinęło się przez jego miejsce internowania, z niewielu zrobił swoich wyznawców. Traktował to jako osobistą porażkę i wiedział że po drugiej stroni czaił się trudny przeciwnik, który z dnia na dzień zyskiwał jego szacunek
Ale fajna pasta!
Finał w stylu Mrożka trochę.