los napisal(a): Forma proszę pana to inna rozmowa. Zachodniacy są przyjaźni podczas interview, bo zawsze są przyjaźni. A zawsze są przyjaźni, bo to jest najtańsze świadczenie, nic nie kosztuje, więc i za darmo można rozdawać. A jak czasem się na tym zarobi, to czysty zysk bez kosztu.
Arogancja podczas interview to brak profesjonalizmu. I znowu wróciliśmy do tezy, że tego w Polsce brakuje najbardziej.
Osobiście - jednak takie małe firemki są przydatne. Czemu? Duża firma nie specjalnie chce robić małych klientów - małe zlecenia. Np. może wymagać aby tylko inna firma mogła coś zlecić. Małe zlecenia są drogie - wysoka minimalka etc. Mała firemka pozwala szaremu zjadaczowi zamówić jakieś badziewie w ludzkiej cenie.
Oczywiście że małe firmy sa przydatne, ale w szczególnych branżach, nie we wszystkich. I oczywiście, ze bardzo często prowadzenie małej firmy to kopanie się z koniem i nadal to, co pisał 30 lat temu Kaczmarski:\ "Stach uczciwie robi pieniądz, więc nerwicę ma i wrzody"
Osobiście wolę mechanika 'pana Heńka w garażu" niż wypasiony serwis kasujący w cholerę, a wcale niekoniecznie robiący co należy - albo na zasadzie: kazali wymienić olej to wymienilismy, a że się leje płyn hamulcowy, to nie nasza sprawa' Osobiście wolę osiedlowego fryzjera niż salon kosmetyczny, albo osiedlowy warzywniak (acz mamy super jak nigdzie indziej i to raczej wyjątek) niż jakąś sieciówkę. Też remonty robił mi pan Kazek prowadzący działalnośc z kumplem, a nie firma od dezajnu i wykonastwa - i jestem zadowolony.
No ale jak pisała Pani Łyżeczka w sąsiednim wątku, na niektórych działalnościach można się dorobić palpitacji serca. Albo zniszczyć zdrowie i przechlapać życie na robocie i guzik z tego mieć - bo się komuś zamarzyło być szefem sam dla siebie albo dorobić się fortuny, a rzeczywistość skrzeczy.
Nas też na studiach jeden profesor namawiał na zakładanie działalności - to mu powiedziałem że póki mamy wręcz bandycki kapitalizm, a bandytyzm dotyczy także urzędów i sądów, to ja się w to bawić po prostu nie zamierzam.
TecumSeh napisal(a): Oczywiście że małe firmy sa przydatne, ale w szczególnych branżach, nie we wszystkich. I oczywiście, ze bardzo często prowadzenie małej firmy to kopanie się z koniem i nadal to, co pisał 30 lat temu Kaczmarski:\ "Stach uczciwie robi pieniądz, więc nerwicę ma i wrzody"
Osobiście wolę mechanika 'pana Heńka w garażu" niż wypasiony serwis kasujący w cholerę, a wcale niekoniecznie robiący co należy - albo na zasadzie: kazali wymienić olej to wymienilismy, a że się leje płyn hamulcowy, to nie nasza sprawa' Osobiście wolę osiedlowego fryzjera niż salon kosmetyczny, albo osiedlowy warzywniak (acz mamy super jak nigdzie indziej i to raczej wyjątek) niż jakąś sieciówkę. Też remonty robił mi pan Kazek prowadzący działalnośc z kumplem, a nie firma od dezajnu i wykonastwa - i jestem zadowolony.
No ale jak pisała Pani Łyżeczka w sąsiednim wątku, na niektórych działalnościach można się dorobić palpitacji serca. Albo zniszczyć zdrowie i przechlapać życie na robocie i guzik z tego mieć - bo się komuś zamarzyło być szefem sam dla siebie albo dorobić się fortuny, a rzeczywistość skrzeczy.
Nas też na studiach jeden profesor namawiał na zakładanie działalności - to mu powiedziałem że póki mamy wręcz bandycki kapitalizm, a bandytyzm dotyczy także urzędów i sądów, to ja się w to bawić po prostu nie zamierzam.
Co do rekrutacji to może moje doświadczenia są nietypowe. Prawdę mówiąc, poza wczesnym okresem kariery, w zamierzchłych czasach, startowałem na stanowiska zarządcze a nie specjalistyczne. W przypadku specjalistycznych zgoda - są obiektywne kryteria i metody sprawdzania przydatności. Oczywiście nie chodzi wyłącznie o umiejętności warsztatowe i wiedzę ale też cechy osobowości szczególnie te istotne dla współpracy w zespole.
Co do zarządzania to są tacy którzy uważają je po trosze za sztukę nie poddająca się mierzalnej analizie. Są też tacy którzy przeczą istnieniu umiejętności i profesji zarządcy. Dlatego wybór na stanowiska kierownicze jest trudny i obarczony większym ryzykiem błędu niż specjalisty. A również dlatego że, jak mówi mi moje doświadczenie, nie istnieją jedynie słuszne techniki zarządzania w danej typowej sytuacji. Takie same efekty można osiągnąć stosując diametralnie różne. Wiem, widziałem i bylem zarządzany przez dwóch dobrych szefów w tej samej firmie po kolei. Zupełnie odmienne osobowości, temperament, typ kwalifikacji, sposób bycia i techniki pracy oraz nawet w sporej części kwalifikacje merytoryczne. To i inne doświadczenia nauczyły mnie pokory w tym zakresie. Nauczyły mnie też że nie należy walczyć ze sobą tylko działać świadomie ale zgodnie ze swoją naturą i predyspozycjami nie stosując zbyt sumiennie sprawdzonych sztanc.
A w szkole mojego synalka właśnie wdrażają nauczanie przez pracę projektową. Dzieciątka mają tworzyć interdyscyplinarne projekty na zadany z grubsza temat. I, dla naprzykładu, w grupie pięcioosobowej sknocić jakieś dziełko nt. bakterii i wisusów na przestrzeni wieków.
Jakby, niezmiernie się raduję, że ktoś zaczyna próbować robić szkołę taką jak współczesny świat, a nie fabrykę robotników wielkoprzemysłowych.
Szturmowiec.Rzplitej napisal(a): A w szkole mojego synalka właśnie wdrażają nauczanie przez pracę projektową. Dzieciątka mają tworzyć interdyscyplinarne projekty na zadany z grubsza temat. I, dla naprzykładu, w grupie pięcioosobowej sknocić jakieś dziełko nt. bakterii i wisusów na przestrzeni wieków.
Jakby, niezmiernie się raduję, że ktoś zaczyna próbować robić szkołę taką jak współczesny świat, a nie fabrykę robotników wielkoprzemysłowych.
Szturmowiec.Rzplitej napisal(a): A w szkole mojego synalka właśnie wdrażają nauczanie przez pracę projektową. Dzieciątka mają tworzyć interdyscyplinarne projekty na zadany z grubsza temat. I, dla naprzykładu, w grupie pięcioosobowej sknocić jakieś dziełko nt. bakterii i wisusów na przestrzeni wieków.
Jakby, niezmiernie się raduję, że ktoś zaczyna próbować robić szkołę taką jak współczesny świat, a nie fabrykę robotników wielkoprzemysłowych.
Szturmowiec.Rzplitej napisal(a): A w szkole mojego synalka właśnie wdrażają nauczanie przez pracę projektową. Dzieciątka mają tworzyć interdyscyplinarne projekty na zadany z grubsza temat. I, dla naprzykładu, w grupie pięcioosobowej sknocić jakieś dziełko nt. bakterii i wisusów na przestrzeni wieków.
Jakby, niezmiernie się raduję, że ktoś zaczyna próbować robić szkołę taką jak współczesny świat, a nie fabrykę robotników wielkoprzemysłowych.
Szturmowiec.Rzplitej napisal(a): A w szkole mojego synalka właśnie wdrażają nauczanie przez pracę projektową. Dzieciątka mają tworzyć interdyscyplinarne projekty na zadany z grubsza temat. I, dla naprzykładu, w grupie pięcioosobowej sknocić jakieś dziełko nt. bakterii i wisusów na przestrzeni wieków.
Jakby, niezmiernie się raduję, że ktoś zaczyna próbować robić szkołę taką jak współczesny świat, a nie fabrykę robotników wielkoprzemysłowych.
rodzice się angażują?
Uchowaj Boże!
szczęściarze
Lenią się, normalka. A dzieciny, niebożęta wymyślają cuda-niewidy. Zamiast pograć w piłkę
Szturmowiec.Rzplitej napisal(a): A w szkole mojego synalka właśnie wdrażają nauczanie przez pracę projektową. Dzieciątka mają tworzyć interdyscyplinarne projekty na zadany z grubsza temat. I, dla naprzykładu, w grupie pięcioosobowej sknocić jakieś dziełko nt. bakterii i wisusów na przestrzeni wieków.
Jakby, niezmiernie się raduję, że ktoś zaczyna próbować robić szkołę taką jak współczesny świat, a nie fabrykę robotników wielkoprzemysłowych.
rodzice się angażują?
Uchowaj Boże!
szczęściarze
Lenią się, normalka. A dzieciny, niebożęta wymyślają cuda-niewidy. Zamiast pograć w piłkę
widok nie do odzobaczenia - dzieci bawiące się w kątku i rodziców przygotowujących prezentację silących się na pisanie dziecięcym pismem i robienie dziecięcych rysunków, ale koniecznie takich w manierze disnejowskiej. I potem dzieci wkuwających na pamięć to co tatusiowie i mamusie stworzyli. I nauczycielkę premiującą tę potiomkinowską wioskę, bo też woli rysunki disnejowskie i bezbłędne i równe literki udające dziecięce pismo.
Brzost napisal(a): U mnie w podstawówce już w latach 70. były prace projektowe, może nie aż tak interdyscyplinarne. To się nazywało "szkoła eksperymentalna".
U nasz, jak Gnój szedł do pierwszej klasy szkoły podstawowej, pani dyrektor szkoły nr 1 zrobiła taką klasę z przyjęciem podania, nie rejonu. Nie, żeby strasznie experymentalną. Ale nie siedzieli osobno, pracowali w grupach, nie zwracali uwagi na dzwonki - każdy mógł wychodzić z klasy, kiedy chciał. To wszystko tylko w nałczaniu początkowym, w klasach 1-3. Klasa liczyła 20 coś osób. Po dwunastu latach chyba z ośmioro lub dziewięcioro odbierało index od rektora.
I pytanie: na wiele to zależało od tych podań a na wiele od tej klasy?
Szturmowiec.Rzplitej napisal(a): A w szkole mojego synalka właśnie wdrażają nauczanie przez pracę projektową. Dzieciątka mają tworzyć interdyscyplinarne projekty na zadany z grubsza temat. I, dla naprzykładu, w grupie pięcioosobowej sknocić jakieś dziełko nt. bakterii i wisusów na przestrzeni wieków.
Jakby, niezmiernie się raduję, że ktoś zaczyna próbować robić szkołę taką jak współczesny świat, a nie fabrykę robotników wielkoprzemysłowych.
rodzice się angażują?
Uchowaj Boże!
szczęściarze
Lenią się, normalka. A dzieciny, niebożęta wymyślają cuda-niewidy. Zamiast pograć w piłkę
widok nie do odzobaczenia - dzieci bawiące się w kątku i rodziców przygotowujących prezentację silących się na pisanie dziecięcym pismem i robienie dziecięcych rysunków, ale koniecznie takich w manierze disnejowskiej. I potem dzieci wkuwających na pamięć to co tatusiowie i mamusie stworzyli. I nauczycielkę premiującą tę potiomkinowską wioskę, bo też woli rysunki disnejowskie i bezbłędne i równe literki udające dziecięce pismo.
My, czyli rodzice experymentalni, tymy ręcamy wymalowaliśmy cało klase i szyskie szafki. A potem szkoła zapisała się do jakiegoś partnerstwa z innymi szkołami z Czech innych krajów. Był program, żeby w klasie zrobić las. Sami z koleżanką Małżonką udaliśmy się w knieje ze szpadlem i ukopalimy parę dżew charakterystycznych dla naszego klimatu, które były potem "zasadzone" w klasie w oczekiwaniu na wizyty partnerskie. Ech...
Cóż, ponieważ klasyczną "rozmowę o pracę" przechodziłem raz, to będzie na zasadzie "nie znam się to się wypowiem". Nie wiem nawet już teraz co to było, indywidualna działalność czy sp. cywilna, jawna, w każdym razie "firma" mieściła się w wynajętym mieszkaniu, co dobrze obrazuje, jaki to był mikropodmiot. Rozmowa była na temat i to nawet bardzo, plus zadanie domowe. Żadne pitu pitu "jaka jest pana motywacja" i "jakie są pana słabe strony". Ponieważ to był czas, że takich jak ja było mnóstwo, takich jak oni jeszcze nie tak wielu, to łatwo dostać się nie był, a jak już się dostało, to wcale nie było łatwo tam dobrze zarobić. I chyba o to poszło, ja chciałem więcej niż oni chcieli dać. Czyli, teoretycznie, pełna profeska, tak?
Natomiast podsumowując rozmowę, już z samych Waszych wpisów widać, że bywa od Sasa do lasa. Tam i u nas. Żeby coś sensownego powiedzieć, to by trzeba jakichś szerszych badań, których nikt oczywiście nie robił. A takimi "własnymi historiami" można udowodnić wszystko.
A co do tytułowego wpisu, to cóż, ani nie jest tak, że w mieście liczą się tylko kompetencje, a majątek już nie, ani że "chłopu samo rośnie". Takie rzeczy może opowiadać jedynie ktoś kto nigdy nie był na wsi, albo nigdy nie był w mieście. Chyba że "miasto" przestaje być realnym miastem, a staje się wspólnotą ludzi, u których liczą się umiejętności, a wieś przestaje być realną wsią, a staje się wspólnotą ludzi, u których liczy się majątek. A wtedy wpis staje się klasyczną tautologią.
Brzost napisal(a): U mnie w podstawówce już w latach 70. były prace projektowe, może nie aż tak interdyscyplinarne. To się nazywało "szkoła eksperymentalna".
U nasz, jak Gnój szedł do pierwszej klasy szkoły podstawowej, pani dyrektor szkoły nr 1 zrobiła taką klasę z przyjęciem podania, nie rejonu. Nie, żeby strasznie experymentalną. Ale nie siedzieli osobno, pracowali w grupach, nie zwracali uwagi na dzwonki - każdy mógł wychodzić z klasy, kiedy chciał. To wszystko tylko w nałczaniu początkowym, w klasach 1-3. Klasa liczyła 20 coś osób. Po dwunastu latach chyba z ośmioro lub dziewięcioro odbierało index od rektora.
I pytanie: na wiele to zależało od tych podań a na wiele od tej klasy?
ja to już mam przemyślane, prawie wszyscy z mojej podstawówki studiowali, z podstawówki najstarszej córki podobnie - ja chodziłam do muzycznej, córka do katolickiej. Do tych szkół wysyłane są dzieci, których rodzice szukają dla dzieci lepszych szkół i są gotowi poświęcić dzieciom więcej czasu - dowożą je na przykład. Nie ma tam dzieci z jawnej patologii, chodzą do takich szczególnych szkół dzieci, które i tak by studiowały.
Lubię, kiedy dzieciaki robią coś samemu, lubię, gdy współpracują, wiem, że to daje dobre efekty w żywej wiedzy, tej niekoniecznie potrzebnej do egzaminów tylko kształtującej człowieka. Niestety widziałam też jak w chory sposób ambitni ludzie całkowicie zniszczyli efekt wychowawczy.
KazioToJa napisal(a): widok nie do odzobaczenia - dzieci bawiące się w kątku i rodziców przygotowujących prezentację silących się na pisanie dziecięcym pismem i robienie dziecięcych rysunków, ale koniecznie takich w manierze disnejowskiej. I potem dzieci wkuwających na pamięć to co tatusiowie i mamusie stworzyli. I nauczycielkę premiującą tę potiomkinowską wioskę, bo też woli rysunki disnejowskie i bezbłędne i równe literki udające dziecięce pismo.
Lamie to jakieś nieporozumienie. Chociaż mam znajomą, która była dumna z piąteczki otrzymanej za jakieś tam bombki dla córeczki.
Wszelako, jakże mam odmówić, kiedy mnie pyta progeniturka: "Tatulku, jaka była przyczyna wybuchu I wojny światowej?" No przecie nie powiem jej jak jaki Szwejk: "Zabili Ferdynanda!"
Ja zaś z własnej edukacji z rozrzewnieniem wspominam nauczyciela geografii (SP - 5 kl?), który znęcał się nad nami, wydajając koszmarne polecenia zaczynające się od "w dowolnym materiale ...". Na ten przykład zapamiętałam swoje szlochy, gdy miałam w dowolnym materiale pokazać życie Eskimosa. Ja wyłam w swoim pokoju na piętrze, ukochana Mamusia spokojnie zajmowała się swoimi sprawami (moje lekcje w najmniejszym stopniu nie zahaczały o ten obszar) na dole. W końcu spłodziłam jakoweś arcydzieło na tekturce od pudełka po butach z użyciem waty, kleju, papieru i jużsamaniewiem czego jeszcze. Tiaa... I nie myślcie sobie - geografię kochałam, umiałam, nad mapami mogę do dzisiaj ślęczeć godzinami. Upiorny pan Ptak wcale mnie nie zniechęcił. Pomimo na dodatek ciskania w nas kredą. Cudny był z niego oryginał. Tagwięc prace projektowe to bynajmniej nie nowoczesny wynalazek, prosz Ignaca, oj nie
Tak odrodzenie Polski jest zmianą układu sił nie tylko w Europie. Poważną zmianą powodującą poważne reakcje w tym przeciwdziałania. To chyba temat na odrębny wątek jak poważna może być ta zmiana i jakie reakcje oraz kolejne zmiany pociągnie za sobą. Z pewnością to zmiana kończąca mocarstwowość Rosji w Europie, przynajmniej mocarstwowość w dawnym stylu. Nawet, a może szczególnie z wasalną Białorusią i częściowo Ukrainą, nie daje Rosji korzyści gospodarczych i geostrategicznych a nakłada na nią ogromne koszty. Wybór pomiędzy Zachodem a Chinami w roli dużego bufora staje się dla Rosji koniecznością, warunkiem przetrwania w całości, a on wymaga zmiany ekipy na Kremlu. To może potrwać 2-3 dekady. To zmiana, w połączeniu ze schyłkiem mocarstwa rosyjskiego, wymuszająca zmianę strategii Niemiec. Sojusz z Rosją nawet przy poparciu Francji staje się ryzykowny i bezproduktywny. Paradoksalnie ale Niemcy przy mądrej polityce mogą na wzroście roli Polski najwięcej skorzystać, oczywiście poza krajami Międzymorza. Wciąż gospodarczo ważą więcej niż Międzymorze, a ludnościowo dwie trzecie nawet z Ukrainą. To jednak jest możliwe tylko w układzie atlantyckim pod wodzą USA i tylko w zamian za poważne transfery i wyrównanie poziomów życia. To zmiana otwierająca, po raz pierwszy w historii tak realnie, drogę do politycznego i gospodarczego oraz militarnego Międzymorza. To ciągle niepewne i niejasne ale już się rysuje. Nadal można to schrzanić. Nadal mogą się zdarzyć rzeczy nieprzewidziane na przykład w USA. Nadal korporacje globalne i lobby żydowskie mogą skierować bieg spraw na inne tory.
Komentarz
"Stach uczciwie robi pieniądz, więc nerwicę ma i wrzody"
Osobiście wolę mechanika 'pana Heńka w garażu" niż wypasiony serwis kasujący w cholerę, a wcale niekoniecznie robiący co należy - albo na zasadzie: kazali wymienić olej to wymienilismy, a że się leje płyn hamulcowy, to nie nasza sprawa'
Osobiście wolę osiedlowego fryzjera niż salon kosmetyczny, albo osiedlowy warzywniak (acz mamy super jak nigdzie indziej i to raczej wyjątek) niż jakąś sieciówkę. Też remonty robił mi pan Kazek prowadzący działalnośc z kumplem, a nie firma od dezajnu i wykonastwa - i jestem zadowolony.
No ale jak pisała Pani Łyżeczka w sąsiednim wątku, na niektórych działalnościach można się dorobić palpitacji serca. Albo zniszczyć zdrowie i przechlapać życie na robocie i guzik z tego mieć - bo się komuś zamarzyło być szefem sam dla siebie albo dorobić się fortuny, a rzeczywistość skrzeczy.
Nas też na studiach jeden profesor namawiał na zakładanie działalności - to mu powiedziałem że póki mamy wręcz bandycki kapitalizm, a bandytyzm dotyczy także urzędów i sądów, to ja się w to bawić po prostu nie zamierzam.
mafia
Co do zarządzania to są tacy którzy uważają je po trosze za sztukę nie poddająca się mierzalnej analizie. Są też tacy którzy przeczą istnieniu umiejętności i profesji zarządcy. Dlatego wybór na stanowiska kierownicze jest trudny i obarczony większym ryzykiem błędu niż specjalisty. A również dlatego że, jak mówi mi moje doświadczenie, nie istnieją jedynie słuszne techniki zarządzania w danej typowej sytuacji. Takie same efekty można osiągnąć stosując diametralnie różne. Wiem, widziałem i bylem zarządzany przez dwóch dobrych szefów w tej samej firmie po kolei. Zupełnie odmienne osobowości, temperament, typ kwalifikacji, sposób bycia i techniki pracy oraz nawet w sporej części kwalifikacje merytoryczne. To i inne doświadczenia nauczyły mnie pokory w tym zakresie. Nauczyły mnie też że nie należy walczyć ze sobą tylko działać świadomie ale zgodnie ze swoją naturą i predyspozycjami nie stosując zbyt sumiennie sprawdzonych sztanc.
Jakby, niezmiernie się raduję, że ktoś zaczyna próbować robić szkołę taką jak współczesny świat, a nie fabrykę robotników wielkoprzemysłowych.
szczęściarze
Lenią się, normalka. A dzieciny, niebożęta wymyślają cuda-niewidy. Zamiast pograć w piłkę
Lenią się, normalka. A dzieciny, niebożęta wymyślają cuda-niewidy. Zamiast pograć w piłkę
widok nie do odzobaczenia - dzieci bawiące się w kątku i rodziców przygotowujących prezentację silących się na pisanie dziecięcym pismem i robienie dziecięcych rysunków, ale koniecznie takich w manierze disnejowskiej. I potem dzieci wkuwających na pamięć to co tatusiowie i mamusie stworzyli. I nauczycielkę premiującą tę potiomkinowską wioskę, bo też woli rysunki disnejowskie i bezbłędne i równe literki udające dziecięce pismo.
I pytanie: na wiele to zależało od tych podań a na wiele od tej klasy?
widok nie do odzobaczenia - dzieci bawiące się w kątku i rodziców przygotowujących prezentację silących się na pisanie dziecięcym pismem i robienie dziecięcych rysunków, ale koniecznie takich w manierze disnejowskiej. I potem dzieci wkuwających na pamięć to co tatusiowie i mamusie stworzyli. I nauczycielkę premiującą tę potiomkinowską wioskę, bo też woli rysunki disnejowskie i bezbłędne i równe literki udające dziecięce pismo.
My, czyli rodzice experymentalni, tymy ręcamy wymalowaliśmy cało klase i szyskie szafki. A potem szkoła zapisała się do jakiegoś partnerstwa z innymi szkołami z Czech innych krajów. Był program, żeby w klasie zrobić las. Sami z koleżanką Małżonką udaliśmy się w knieje ze szpadlem i ukopalimy parę dżew charakterystycznych dla naszego klimatu, które były potem "zasadzone" w klasie w oczekiwaniu na wizyty partnerskie. Ech...
Nie wiem nawet już teraz co to było, indywidualna działalność czy sp. cywilna, jawna, w każdym razie "firma" mieściła się w wynajętym mieszkaniu, co dobrze obrazuje, jaki to był mikropodmiot. Rozmowa była na temat i to nawet bardzo, plus zadanie domowe. Żadne pitu pitu "jaka jest pana motywacja" i "jakie są pana słabe strony". Ponieważ to był czas, że takich jak ja było mnóstwo, takich jak oni jeszcze nie tak wielu, to łatwo dostać się nie był, a jak już się dostało, to wcale nie było łatwo tam dobrze zarobić. I chyba o to poszło, ja chciałem więcej niż oni chcieli dać. Czyli, teoretycznie, pełna profeska, tak?
Natomiast podsumowując rozmowę, już z samych Waszych wpisów widać, że bywa od Sasa do lasa. Tam i u nas. Żeby coś sensownego powiedzieć, to by trzeba jakichś szerszych badań, których nikt oczywiście nie robił. A takimi "własnymi historiami" można udowodnić wszystko.
A co do tytułowego wpisu, to cóż, ani nie jest tak, że w mieście liczą się tylko kompetencje, a majątek już nie, ani że "chłopu samo rośnie". Takie rzeczy może opowiadać jedynie ktoś kto nigdy nie był na wsi, albo nigdy nie był w mieście. Chyba że "miasto" przestaje być realnym miastem, a staje się wspólnotą ludzi, u których liczą się umiejętności, a wieś przestaje być realną wsią, a staje się wspólnotą ludzi, u których liczy się majątek. A wtedy wpis staje się klasyczną tautologią.
Lubię, kiedy dzieciaki robią coś samemu, lubię, gdy współpracują, wiem, że to daje dobre efekty w żywej wiedzy, tej niekoniecznie potrzebnej do egzaminów tylko kształtującej człowieka. Niestety widziałam też jak w chory sposób ambitni ludzie całkowicie zniszczyli efekt wychowawczy.
Wszelako, jakże mam odmówić, kiedy mnie pyta progeniturka: "Tatulku, jaka była przyczyna wybuchu I wojny światowej?" No przecie nie powiem jej jak jaki Szwejk: "Zabili Ferdynanda!"
Na ten przykład zapamiętałam swoje szlochy, gdy miałam w dowolnym materiale pokazać życie Eskimosa.
Ja wyłam w swoim pokoju na piętrze, ukochana Mamusia spokojnie zajmowała się swoimi sprawami (moje lekcje w najmniejszym stopniu nie zahaczały o ten obszar) na dole. W końcu spłodziłam jakoweś arcydzieło na tekturce od pudełka po butach z użyciem waty, kleju, papieru i jużsamaniewiem czego jeszcze.
Tiaa...
I nie myślcie sobie - geografię kochałam, umiałam, nad mapami mogę do dzisiaj ślęczeć godzinami. Upiorny pan Ptak wcale mnie nie zniechęcił. Pomimo na dodatek ciskania w nas kredą. Cudny był z niego oryginał.
Tagwięc prace projektowe to bynajmniej nie nowoczesny wynalazek, prosz Ignaca, oj nie
Zwłaszcza zjednoczenie Niemiec, co oznaczało zmianę układu sił w Europie. Ludzie bardzo źle znoszą zmianę układu sił.
Uwaga! Odrodzenie Polski też jest zmianą układu sił.
Z pewnością to zmiana kończąca mocarstwowość Rosji w Europie, przynajmniej mocarstwowość w dawnym stylu. Nawet, a może szczególnie z wasalną Białorusią i częściowo Ukrainą, nie daje Rosji korzyści gospodarczych i geostrategicznych a nakłada na nią ogromne koszty. Wybór pomiędzy Zachodem a Chinami w roli dużego bufora staje się dla Rosji koniecznością, warunkiem przetrwania w całości, a on wymaga zmiany ekipy na Kremlu. To może potrwać 2-3 dekady.
To zmiana, w połączeniu ze schyłkiem mocarstwa rosyjskiego, wymuszająca zmianę strategii Niemiec. Sojusz z Rosją nawet przy poparciu Francji staje się ryzykowny i bezproduktywny. Paradoksalnie ale Niemcy przy mądrej polityce mogą na wzroście roli Polski najwięcej skorzystać, oczywiście poza krajami Międzymorza. Wciąż gospodarczo ważą więcej niż Międzymorze, a ludnościowo dwie trzecie nawet z Ukrainą. To jednak jest możliwe tylko w układzie atlantyckim pod wodzą USA i tylko w zamian za poważne transfery i wyrównanie poziomów życia.
To zmiana otwierająca, po raz pierwszy w historii tak realnie, drogę do politycznego i gospodarczego oraz militarnego Międzymorza.
To ciągle niepewne i niejasne ale już się rysuje. Nadal można to schrzanić. Nadal mogą się zdarzyć rzeczy nieprzewidziane na przykład w USA. Nadal korporacje globalne i lobby żydowskie mogą skierować bieg spraw na inne tory.