Czy muzyka staroświecka jest do zbawienia koniecznie potrzebna?
Polazłem ci-ja do Fisharmonii, gdyż mię nieletnie dziecię wyciągło, a ktoś się niem zaopiekować musiał.
Zasiadłem w pluszowem fotelu i dumam. Tu skrzypce, tam duże skrzypce, dalej skrzypce wielgie, a po skrajnej prawicy skrzypce tak przeogromne, że grajek musiał przy nich na stołku barowem siedzieć. Oprócz tego oczywiście sekcja dęta, tu drzewniana, tam metalowa, a pośrzodku oczywiście aerofony o zadęciu wargowym.
Kolo we fraku przybił piątkę pierwszemu skrzypkowi i w ramach equal opportunity pierwszej skrzypaczce i dawaj! Szumana. Potem wtoczyli fortepiano i dawaj! Tego, no... co się nazywał jak ten rewolucjonista co nazwisko zmienił, o, Skriabin! Po antrakcie w fłaje odpękali jeszcze konczerto samego Brahmsa.
Przyjemnie było popatrzeć jak pod batutą tego koleżki we fraku wszystko pięknie szło. Smyczki smykały, kolo na kotłach kotłował, trąby dęły. Mosiądze świeciły jak hełmofon mojego pradziadka, co był strażakiem. Tylko na faceta z puzonem przykro było patrzeć, bo większą część czasu siedział smutny i bałem się, że zaśnie. Ale puzon też miał ładnie wypolerowany, nie jak ten zaśniedziały grat, na którym robiłem pierwsze kroki w skracaniu i wydłużaniu fali.
Pierwszy skrzypek jakby chudy. Skrzypce nim miotały, cud że z krzesła nie spadł. Dwa rzędy za nim siedział taki wielki, gruby. Widać było po nim, że niby to samo gra, ale z bardziej angielską flegmą. Zawodowiec.
I słucham ja tego, i myślę sobie. No, mistrzostwo. Ewidmą Fisharmonia Warszawska to koleżkowie na poziomie wszechświatowym, spokojnie porównywalnym z orkiestrą sympfoniczną z Bydgoszczy albo nawet Birmingham. I jakoś tak nie mogłem odpędzić myśli natrętnej: "I po co to wszystko? No po kego?" A pewnie, pewnie że dla samych muzykantów to rzecz wielka, nie zaprzeczam, bo takiego konczerta Brahmsowego nauczyć się, to jest pot i łzy; krwi mniej cheba że ktoś się zatnie przy strojeniu instrumentu.
No ale wsio taki - po co? Przecie Bitelsi to to nie są, to nie jest nawet Nirvana czy, powiedzmy, Doorsi. Albo Sex Pistolsi. Każdy z wymienionych coś tam wniósł do historii muzyki, kawałki, które se w głowiźnie obracam i brzmią. A te koncerty? No, nie brzmiały. Nuda.
Z nudów zacząłłem rozglądać się - i co ja widzę? Norrrmalnie, iako ten bursztyn w owadzie poczułem się patrzący na owada w bursztynie. Siedzę ja w budynku, który sto lat temu postawili kolesie, którzy nie dość że MP3 nie mieli, to nawet normalnych winyli, i jak se chcieli posłuchać muzyki, to musieli grajków fyzicznie sprowadzać. No a że nie było ich stać na skołowanie Szopena do salonu, żeby do kotleta przygrywał, zresztą Szopen dawno już i tak nie żył, to zwiększyli salon, a w nim pogłowie słuchaczy na hektar, dla taniości wejściówek. Jak zwiększyli salon do rozmiarów boiska piłkarskiego, to musieli zwiększyć orkestrę, bo cztery smyki nie wystarczały, trzeba było zmachać czterdzieści. No, powiedzmy sobie, wszystko to nieporozumienie technologiczno-historyczne.
Nadto, ta muzyka, też ze 150 lat miała, no stare jakieś to wszystko, z innej epoki. Niby że starszy nie znaczy gorszy? No, niby nie a jednak tak.
Pozazdrościłem trochę tym ludziom, co na premierze "Święta wiosny" byli i - jak zaświadcza Tuchmanowa w "Wyniosłej wieży" - popadli w totalny amok. Że niby zaczęli tam łomotać, wrzeszczeć, a jeden kolo wstał i w takim był stuporze, że nawet nie zauważył, że słuchacz rząd dalej łomotał go po głowie laską. No piękne to sceny, jakby na koncercie Justyna Biebera. Jakoś to ruszało tych ludzi, do jestestwa ich głębi zstępowało. A dziś? Słucham ja tego Skriabina i nic, no. Miał może rację Witkac, że w XX w. tylko sportsmeństwo ludzi interesuje, a głębsze uczucia trafił szlag? Pewnie i miał.
Wreszcie skończyli. Wyszedł dyrygent, ale czai się za kulisami, na owacje łasy, to i biję brawo, co mi szkodzi. Patrzę kątem oka, że pani od muzyki już wstała, to i ja wstałem, w końcu jestem nie lada followersem. Wrócił więc wyciągnięty oklaskami, kłania się, pięknie dziękuje pani Paderewskiej, no brawo. Kiedy już porządnie klaskaniem miałem obrzękłe prawice, wrócił dyrygent na drugi bis i powiada: "A teraz sami sobie dedykujemy ten kawałek!" - i zagrali!
Piąty taniec wegierski Brahmsa!
Jakże oni grali! Nie dość że chudym skrzypkiem miotało jak nigdy, to i gruby aż się rozruszał. Nawet kolo z puzonem szalał, że aże mu się rura mosiężna rozgrzała. I dobrze było go słychać, ten puzon.
Coś fantastycznego. Lepsze nawet od Bitelsów. Hit, superprzebój.
Czyli że muzyka może być stara i dobra, ale niekoniecznie jedno implikuje drugie.
Przeżyjmy to jeszcze raz!
https://www.youtube.com/watch
(Zwłaszcza polecam "W murowanej piwnicy tańcowali zbójnicy" od 1:12)
Zasiadłem w pluszowem fotelu i dumam. Tu skrzypce, tam duże skrzypce, dalej skrzypce wielgie, a po skrajnej prawicy skrzypce tak przeogromne, że grajek musiał przy nich na stołku barowem siedzieć. Oprócz tego oczywiście sekcja dęta, tu drzewniana, tam metalowa, a pośrzodku oczywiście aerofony o zadęciu wargowym.
Kolo we fraku przybił piątkę pierwszemu skrzypkowi i w ramach equal opportunity pierwszej skrzypaczce i dawaj! Szumana. Potem wtoczyli fortepiano i dawaj! Tego, no... co się nazywał jak ten rewolucjonista co nazwisko zmienił, o, Skriabin! Po antrakcie w fłaje odpękali jeszcze konczerto samego Brahmsa.
Przyjemnie było popatrzeć jak pod batutą tego koleżki we fraku wszystko pięknie szło. Smyczki smykały, kolo na kotłach kotłował, trąby dęły. Mosiądze świeciły jak hełmofon mojego pradziadka, co był strażakiem. Tylko na faceta z puzonem przykro było patrzeć, bo większą część czasu siedział smutny i bałem się, że zaśnie. Ale puzon też miał ładnie wypolerowany, nie jak ten zaśniedziały grat, na którym robiłem pierwsze kroki w skracaniu i wydłużaniu fali.
Pierwszy skrzypek jakby chudy. Skrzypce nim miotały, cud że z krzesła nie spadł. Dwa rzędy za nim siedział taki wielki, gruby. Widać było po nim, że niby to samo gra, ale z bardziej angielską flegmą. Zawodowiec.
I słucham ja tego, i myślę sobie. No, mistrzostwo. Ewidmą Fisharmonia Warszawska to koleżkowie na poziomie wszechświatowym, spokojnie porównywalnym z orkiestrą sympfoniczną z Bydgoszczy albo nawet Birmingham. I jakoś tak nie mogłem odpędzić myśli natrętnej: "I po co to wszystko? No po kego?" A pewnie, pewnie że dla samych muzykantów to rzecz wielka, nie zaprzeczam, bo takiego konczerta Brahmsowego nauczyć się, to jest pot i łzy; krwi mniej cheba że ktoś się zatnie przy strojeniu instrumentu.
No ale wsio taki - po co? Przecie Bitelsi to to nie są, to nie jest nawet Nirvana czy, powiedzmy, Doorsi. Albo Sex Pistolsi. Każdy z wymienionych coś tam wniósł do historii muzyki, kawałki, które se w głowiźnie obracam i brzmią. A te koncerty? No, nie brzmiały. Nuda.
Z nudów zacząłłem rozglądać się - i co ja widzę? Norrrmalnie, iako ten bursztyn w owadzie poczułem się patrzący na owada w bursztynie. Siedzę ja w budynku, który sto lat temu postawili kolesie, którzy nie dość że MP3 nie mieli, to nawet normalnych winyli, i jak se chcieli posłuchać muzyki, to musieli grajków fyzicznie sprowadzać. No a że nie było ich stać na skołowanie Szopena do salonu, żeby do kotleta przygrywał, zresztą Szopen dawno już i tak nie żył, to zwiększyli salon, a w nim pogłowie słuchaczy na hektar, dla taniości wejściówek. Jak zwiększyli salon do rozmiarów boiska piłkarskiego, to musieli zwiększyć orkestrę, bo cztery smyki nie wystarczały, trzeba było zmachać czterdzieści. No, powiedzmy sobie, wszystko to nieporozumienie technologiczno-historyczne.
Nadto, ta muzyka, też ze 150 lat miała, no stare jakieś to wszystko, z innej epoki. Niby że starszy nie znaczy gorszy? No, niby nie a jednak tak.
Pozazdrościłem trochę tym ludziom, co na premierze "Święta wiosny" byli i - jak zaświadcza Tuchmanowa w "Wyniosłej wieży" - popadli w totalny amok. Że niby zaczęli tam łomotać, wrzeszczeć, a jeden kolo wstał i w takim był stuporze, że nawet nie zauważył, że słuchacz rząd dalej łomotał go po głowie laską. No piękne to sceny, jakby na koncercie Justyna Biebera. Jakoś to ruszało tych ludzi, do jestestwa ich głębi zstępowało. A dziś? Słucham ja tego Skriabina i nic, no. Miał może rację Witkac, że w XX w. tylko sportsmeństwo ludzi interesuje, a głębsze uczucia trafił szlag? Pewnie i miał.
Wreszcie skończyli. Wyszedł dyrygent, ale czai się za kulisami, na owacje łasy, to i biję brawo, co mi szkodzi. Patrzę kątem oka, że pani od muzyki już wstała, to i ja wstałem, w końcu jestem nie lada followersem. Wrócił więc wyciągnięty oklaskami, kłania się, pięknie dziękuje pani Paderewskiej, no brawo. Kiedy już porządnie klaskaniem miałem obrzękłe prawice, wrócił dyrygent na drugi bis i powiada: "A teraz sami sobie dedykujemy ten kawałek!" - i zagrali!
Piąty taniec wegierski Brahmsa!
Jakże oni grali! Nie dość że chudym skrzypkiem miotało jak nigdy, to i gruby aż się rozruszał. Nawet kolo z puzonem szalał, że aże mu się rura mosiężna rozgrzała. I dobrze było go słychać, ten puzon.
Coś fantastycznego. Lepsze nawet od Bitelsów. Hit, superprzebój.
Czyli że muzyka może być stara i dobra, ale niekoniecznie jedno implikuje drugie.
Przeżyjmy to jeszcze raz!
https://www.youtube.com/watch
(Zwłaszcza polecam "W murowanej piwnicy tańcowali zbójnicy" od 1:12)
2
Aby napisać komentarz, musisz się zalogować lub zarejestrować.
Komentarz
“It is not necessary to understand things in order to argue about them.”
“I quickly laugh at everything for fear of having to cry.”
Techologiczno-historyczny
majster-sztyk, i tego się będę trzymał!
https://www.youtube.com/watch
“It is not necessary to understand things in order to argue about them.”
“I quickly laugh at everything for fear of having to cry.”
Żaden człowiek rozumujący tylko według logiki ludzkiej nie czynił cudów. Lecz na sposób Boski działa ten, kto zawierza Bogu.
A Brahmów, Schubertów, bbaa, nawet Leharów słucham leguralnie.
Ci Polacy, co po raz kolejny uwierzyli don Aldowi, maja pamięć złotych rybek i nie potrzebują własnego państwa. Trzy dni po tym, jak je stracą, zapomną, że je kiedyś mieli.
Muzyków słuchali i królowie i lud a muzykantów koledzy ze wsi. W ostatnich czasach muzykanci urośli w znaczenie a muzycy zamknęli się w swoim gronie.
Zrobiłem sobie szybką kwerendę, wyszło mi, że muzyczne wykształcenie mają tylko Moraz, van Leer oraz Schneider i Hitler z Kraftwerka.
Mam wrażenie , że i tutaj dawniej ludzie byli normalniejsi.
Ci Polacy, co po raz kolejny uwierzyli don Aldowi, maja pamięć złotych rybek i nie potrzebują własnego państwa. Trzy dni po tym, jak je stracą, zapomną, że je kiedyś mieli.
Wątków trochę poruszono, ale tak ogólnie to mimo mojego całkowitego braku osobistego upodobania do Schumanna, prawie całkowitego do Brahmsa (akurat koncerty i Tańce węgierskiego ok) i takiego sobie dla Skriabina (czego KOlega słuchał?) absolutnie zgodzić się nie mogę. Co do opinii, ale i co do faktów. Teraz idę na Liturgię Wielkiego Piątku, więc może jakaś dłuższa wypowiedź potem.
była wynaleziona czy odkryta…? osobiście jestem zdania, źe odkryta, np. Kunst der Fuge, Wohltemperierte Klavier, idealne rozwiązania, nie tylko w teorii ale także dla ucha, jest coś takiego w konstrukcji utworów polifonicznych, że odnosi się wrażenie, że nie kompozytor a Ten z góry prowadził rękę, wspólcześnie zmieniły się jedynie brzmienia, zasady muzyki pozostały takie same, idealne rozwiązania znowu poświadczaja rękę Boską a i stają się najbardziej popularne: Beatles, Abba itd. , kiedyś w dyskusji gdzie gorączkował się jeden ateista, że nie ma dowodów, że nie istnieje itd. odparłem, że jest dowód na istnienie Pana naszego, jest nim utwór zespołu Abba - Dancing Queen, towarzystwo na początku zamarło, potem pośmiało się a potem jakoś tak lekki niepokoik się wdarł…
Co wnieśli Brahms i Schumann? Po prawdzie też niewiele. Kania mnie zruga, ale powtórze - Brahms był całkowicie wtórnym kompozytorem, nieudolnie próbującym kopiować Mozarta, Beethovena, Bacha. Oczywiście nie jest to muzyka pozbawiona zalet, koncert skrzypcowy jest jednym z najlepszych w gatunku (oprócz Czajkowskiego, Sibeliusa, Karłowicza) , koncertów fortepianowych w niezłym wykonaniu, z nieco szybszym tempem (Solomon? Backhaus?) słucha się całkiem przyjemnie. Schumann jeszcze gorzej.
Ale po co? Popyt jest, to i podaż
Pytanie o sens filharmonizmu w ogóle. Tu będę bronił, bo krytyka była za ostra, ale ogólnie lepsza była muzyka przed-filharmoniczna. Biber, Bach, Haydn, Mozart, a zresztą nawet każdy trochę utalentowany twórca baroku i klasycyzmu tworzył muzykę potencjalnie lepszą niż romantycy. W romantyzmie i neoromantyzmie było kilku geniuszy, którzy to ratują. Jak chodzi o założenia, to ta muzyka jest chora, zalążki upadku sztuki w ogóle, ale z innych przyczyn niż Kolega pisze.
Bo Kolega zwyczajnie się myli. O ile filharmonie wzięły się faktycznie z "ludowego" (klasy średniej) zapotrzebowania na muzykę, to już muzyka symfoniczna i koncertowa niekoniecznie. Rozwój tych gatunków jest dobrze udokumentowany, podobnie jak ilościowego rozwijania orkiestry. Przypuszczalnie realny skład muzyków grających prawykonanie Handlowskiej (pisana dla króla, a nie dla ludu) Muzyki na wodzie był o wiele większy niż koncertów Brahmsa. Poza tym w filharmonii można z powodzeniem dać koncert solisty czy kameralistów, orkiestra wcale nie jest potrzebna. Zaczęto pisać na orkiestrę, bo to inaczej brzmi. Granie starej muzyki w filharmoniach to porażka współczesnej epoki, że nie potrafi stworzyć dającej się słuchać muzyki "poważnej". Muzyka od początku XIX wieku, jak chodzi o komponowanie, jest na równi pochyłej. Przecież może iść Kolega na prapremierę Pendereckiego, Szabelskiego, Mykietyna czy Takemitsu. Można też poprosić sąsiada, żeby włączył jakieś maszyny, może wyjść taniej
Niezły utwór, zwłaszcza jak na ludowy. Bo Brahmsa to on nie jest nawet w połowie. Melodie są ludowe (stąd "w murowanej piwnicy"), przez Brahmsa poskładane w jedno, ale na 4 ręce, na orkiestrę przerobił Schmeling.
The author has edited this post (w 04.04.2015)
Owi ciemni bracia mieli też znaczący wkład do harmonii - synkopy. Wię, wię, już Bach w Pasjach ale jednak na mniejszą skalę.
Nirvana, Doorsi, Sex Pistolsi a przede wszystkim własnie Bitlesi wnieśli też nowe brzmienia i nowe instrumenty, to też należy do muzyki. I całkiem możliwe, że właśnie pod ich wpływem współcześni kompozytorzy też się w w to bawią.
No i Bitlesi co nieco wiedzieli o harmonii i kompozycji, wiem, że nawet do Brahmsa czy Fucika im daleko ale na bezrybiu...
The author has edited this post (w 04.04.2015)
Ci Polacy, co po raz kolejny uwierzyli don Aldowi, maja pamięć złotych rybek i nie potrzebują własnego państwa. Trzy dni po tym, jak je stracą, zapomną, że je kiedyś mieli.
Ale absolutnie się nie zgodzę, że w tradycyjnej muzyce europejskiej nie ma perkusji. Perkusja była właśnie w muzyce tradycyjnej - ludowej, zwłaszcza na południu, była też w muzyce wojskowej. Prawdą jest natomiast, że w muzyce tzw. wysokiej (a taka głównie się zachowała) jej rola była zupełnie podrzędna - do czasu. Wyjątki są, dużo wcześniejsze niż Bolero, np. symfonie Haydna 94, 100, 103 - to są lata 90. XVIII wieku. A Straussowie? W późniejszej muzyce też Ravel nie był pierwszy. Próbka Sibeliusa (30 lat wcześniej!):
https://www.youtube.com/watch
Nawet Ravel nie przedstawia motywu pierwszy raz w perkusji! Bardziej nowatorski parę lat później był też Bartok itd. itp.
Oczywiście rola perkusji nawet w tych utworach jest mocno ograniczona w stosunku do jazzu i potem rocka.
Natomiast tu przypomnę, co napisałem już kiedyś na forumkach. Wtórność nie jest wadą, a może być nawet zaletą. Uważani za największych mistrzów Bach i Mozart nie tworzyli nowych form, gatunków, większość ich utworów ma jakieś pierwowzory, dość łatwe do odgadnięcia. Ale nie tracąc czasu na eksperymenty udoskonalali to, co "odkryto" przed nimi, dodając jednocześnie "Bożą iskrę" geniuszu, o której pisał wyżej tom.vinci.
Choć bywają i geniusze wśród eksperymentatorów, Josquin, Monteverdi, Haydn, Weber, Wagner...
Strzeż się perkusji?
Żaden człowiek rozumujący tylko według logiki ludzkiej nie czynił cudów. Lecz na sposób Boski działa ten, kto zawierza Bogu.
Nie ma niekoszernego instrumentu, muzyka tylko potrafi być lepsza i gorsza. A diabła jakieś dwieście lat temu to się doszukiwano np. w walcu albo u Paganiniego.
Ci Polacy, co po raz kolejny uwierzyli don Aldowi, maja pamięć złotych rybek i nie potrzebują własnego państwa. Trzy dni po tym, jak je stracą, zapomną, że je kiedyś mieli.
https://www.youtube.com/watch
Żaden człowiek rozumujący tylko według logiki ludzkiej nie czynił cudów. Lecz na sposób Boski działa ten, kto zawierza Bogu.
udowi skrzypkowie byli kiedyś niekwestionowaną elitą w swoich społecznościach . Niezwyczajne zdolności i talent , który umożliwiał im muzykowanie, zapewniał im wyższą pozycję w środowisku, a także większy dobrobyt. Patrzono na nich z szacunkiem ale i z zazdrością . Podejrzewano ich niekiedy nawet o spółkę z diabłem. Wędrowali od wsi do wsi, od wesela do wesela . Bywało , że nie wracali do domów przez wiele dni , bo weseliska trwały dawniej nawet tydzień. Pisał o nich w książce MUZYKANY Franciszek Kotula. Grający samotnie wiejski muzykant nie miał większych szans na szerokie zaistnienie i popularność w swoim środowisku. Renomę mógł zdobyć grając w najmniejszej choćby kapeli .
Tradycyjna kapela w regionie rzeszowskim składała się ze skrzypka-prymisty, sekundzisty i basisty. Z czasem dochodzili powracający z wojska klarneciści , trębacze.
Na Podkarpaciu popularne były również cymbały.
Żaden człowiek rozumujący tylko według logiki ludzkiej nie czynił cudów. Lecz na sposób Boski działa ten, kto zawierza Bogu.
Skrzypki były oczywiście najważniejsze, ale że bębnów wcale a wcale to się raczej niestety nie zgadza. Nie mam niestety na podorędziu poważniejszego źródła niż wiki: Przy czym oczywiście bębny nie są w ogóle konieczne do tworzenia muzyki transowej. Takie przekonanie bierze się najpewniej z utożsamiania muzyki transowej z szamanizmem w którym bęben jest najczęściej spotykanym instrumentem drobiazgowo opisanym z lewa i z prawa w rozmaitych badaniach.
Jeszcze tylko napiszę o UX. Owoż, tak myślę sobie, że jeśli orkestra grała jakąś prześliczną melodyjkę dla cysorza, to on se spokojnie brał z szafy litra, odbijał berłem szyjkę i po namyśle rzucał trafną uwagę: "Za dużo nut". UX miał tedy zarombiste.
A jakie ja mam UX w tym śmiesznym teatrze, co nie grają w nim aktorzy tylko muzykanci na trombonach y skrzypcach różnej wielkości? Owoż, wujowate ono mam. Nawet se papierkiem nie mogę zaszeleścić, gdyż albowiem fellow travellersi mię zakrzyczą, iakobym zagłuszał pudła rezonansowe orkestry. Tak? Tak.
A zaś sam wykon? No, se pedzmy, wykon iak to wykon. Koleżkowie milijon lat ćwiczą po cztery i pół godziny dziennie, to w końcu nawet altowioliści trafią we właściwą nutę i zagrajo fachowo. Bełła na tut. forum niedawno dyskusja o fachowości vs przełomowości. I np. orkestra sympfoniczna jest do bulu fachowa; są to megafachmani, grają te dwustuletnie kawałki z taką precyzją, że przez lupkę bym nie zauważył, że kolo w trzecim rzędzie się o ułamek sekundy spóźnił, a zaś palec altowiolisty skrócił strunę o 1 cm za bałdzo. Tagwięc? 200% fachowość y równa jej brak przełomowości. A tacy Sex Pistolsi? Zero fachowości, pełna przełomowość. Muzyka już nigdy nie będzie taka jak przed tymi panami.
I jeszcze jedno. O wiele książę pan mógł sobie słuchać muzykantów pijąc litra z obtłuczonej butelki, mie to nie przysługuje. Co więcej, poczytajcie se sami własną dyskusję powyższą i obaczcie, iak barzo trzeba być wyspecjalizowanym consumerem, ażeby wogle zakonotować, jaki towar się tu sprzedaje. Pedzmy, że jak komuś z Kacprzaka puszczę "Ca plane pour moi", to onże od razu będzie wiedział, że to świetny jest kawałek. A tu? E, tu żeby się wogle wypowiedzieć, trzeba z powodzeniem zakończyć trzyletnią szkołę wyższą słuchania muzyki.
Kurde, rzadko kedy jakiś wpisik na blogasku zmienia moje życie, ale ostatnio jeden zmienił, to i za karę sami przeczytajcie:
The natural human instinct is to create things, beginning with the toddler who is amazed that he was able to create such a fascinating product out of his butt, the difference is most toddlers grow up and sublimate that drive and create other things. You have not gotten past the poop, strike that, you have regressed to the oral stage, hence the emphasis on organic foods. Yes, the anal stage comes after the oral stage.
http://thelastpsychiatrist.com/2012/11/hipsters_on_food_stamps.html
W skrócie rzecz ujmując, wyrafinowana końsumpcja to koncentrowanie się na sprawach zerowego znaczenia, o czem już w tytule wątka zaznaczyłem.
Alexei Volodin
– fortepian
Sinfonia Varsovia
Robert Trevino
– dyrygent
utwory:
Robert Schumann
Uwertura „Manfred” op. 115
Aleksander Skriabin
Koncert fortepianowy fis-moll op. 20
Johannes Brahms
IV Symfonia e-moll op. 98
http://www.beethoven.org.pl/pl/festiwalewielkanocne/xixfestiwal/program
1. Wyższość XXI wieku nad resztą czasów sprowadził grajka pod moją strzechę gdzie pokrętło nim sterujące jest na każde skinienie pana i władcy czyli mię. Konsumuję co chce a tamten gra mi tak głośno jak żona zezwala. Można też chłonąć dzieło w dresie.
2. Ten cytat wyrwany z kontekstu to mi tak bardziej świadczy o tym, że człowiek w swym rozwoju się sublimuje artystycznie, a stąd nieubłagany wniosek, że kto Szumana nie kuma ten się wyhamował w rozwoju na etapie zachwytu nad twórczością, którą pruderyjnie określę jako "najprostszą" i niech się kolega nie obraża bo sam zatrzymałem się pół kroku dalej na poziomie Seks Pistols.
3. A tak w ogóle to ta rzekoma przełomowość Pistolsów to była przełomowością w dziedzinie marketyngu a nie muzyki, no bo umówmy się panie, to nie byli oni pierwszymi ludzmi na ziemi nie umiejącymi trzymać instrumentów. Jak to ludziom sprzedać, panie - to jest wyzwanie! No i o tym że są wielcy to też trzeba przeczytać w gazecie, bo tak na zdrowy rozum to na ucho ciężko się tego domyślić.
The author has edited this post (w 08.04.2015)
Ci Polacy, co po raz kolejny uwierzyli don Aldowi, maja pamięć złotych rybek i nie potrzebują własnego państwa. Trzy dni po tym, jak je stracą, zapomną, że je kiedyś mieli.