Schuetz wybinym kompozytorem jest i fajnym de gustibus & reclamum raz do mego niedalekiego miasta zajechał kwartet, fortepian z 1812 (/), skrzypki stare, a struny baranie, a smyki z tego, co noszą koniki
max 80 osób na widowni kilkakrotnie większej, a w Warszawie , Paaaanie! na scenie siedzieli, bo na schodach już miejsc nie było
tresci grali krótko przedszopenowskie : ETA Hoffmann i taki muzyk z Grottkau koło Breslau, który zaczynał jako gastarbeiter w niemieckim teatrze we Lwowie, a potem sie przeniósł ze swoim kolegą wolnym mularzem do Warszawy, bo lepiej można było zarobić, Elsner? chyba Elsner
@trep, owszem jest to indywidualna sprawa, zresztą wyraźnie zaznaczyłem, że piszę o swoich wrażeniach. Jest wielu fanów "romantycznego Bacha", zazwyczaj nawet utwory Bacha wolą inne niż ja.
Natomiast jest jedna ciekawa sprawa, z czego najbardziej pamiętano Bacha przed czasami "historycznych wykonań"? Kania już zasugerowała, że spośród instrumentów klawiszowych pisał "głównie na organy". Bukofzer pisał, że charakter muzyki Bacha najpełniej objawia się w muzyce organowej, Geiringer w książce o Haydnie pisał, że Bach nawet w utworach wokalnych raczej gra niż śpiewa (czyli jak Haydn - stąd była ta uwaga), Schweitzer ogromną część biografii Bacha poświęcił muzyce organowej. Bach w powszechnej świadomości kojarzył się właśnie z tym, nie z kantatami, nie z mszą h-moll, nie z koncertami, nie z suitami czy to orkiestrowymi czy klawiszowymi, nawet nie z tymi wielkimi cyklami-syntezami (DWK, Musikalisches Opfer, Kunst der Fuge, wariacjami goldbergowskimi).
Z 1128 skatalogowanych dzieł na organy są te od 525 do 771 (czyli łącznie 247), a sporo z nich to kompozycje miniaturowe (np. Orgelbüchlein), nawet po numerach to jest niecałe 22%. W długości trwania utworów będzie jeszcze mniej, Marie Clair Alain zmieściła się na 15 płytach z kompletem, najmniejszy komplet wszystkich dzieł Bacha ma 142 płyty, czyli schodzimy w okolice bliższe 10%.
Więc jednak chyba nie o ilość tych dzieł organowych chodziło. Swoje oczywiście robi to, że żaden inny twórca muzyki organowej nie jest tak popularny (a szkoda - no ale to na inną dyskusję, w "setce" pewnie wrócimy do tego przy okazji Lebeque'a, Gringy'ego, może Pachelbela i Nowowiejskiego). Ale też swoje m. zd. robiło to, że te utwory zawsze były grane na taki instrument, na jaki zostały napisane. Jasne, organy w różnych kościołach są różne, nie produkuje się tego seryjnie, organy budowane w romantyzmie (zwłaszcza we Francji) brzmią inaczej, ale jednak ciągle brzmienie różnych organów będzie sobie bliższe niż brzmienie klawesynu i fortepianu. Te utwory mam wrażenie grane były zawsze (tzn. od końca XVIII wieku, bo odkurzył je już Mozart), a na wykonania czegoś w rodzaju toccat na klawesyn czy kantat trzeba było jednak poczekać na renesans wykonawstwa "historycznego".
Przeskakujemy do kolejnej dekady i to w zasadzie do jej końcówki. Obiektywnie trzeba powiedzieć, że lata 30. i 40. XVII wieku nie obfitują w muzykę powszechnie znaną i grywaną, w szerszym repertuarze jest może ostatnia opera Monteverdiego ("Koronacja Poppei"), ale to raczej ciekawostka historyczno-teatralna niż muzyczna, mianowicie pierwsza opera oparta na wydarzeniach historycznych, a nie mitologii. Taki przestój wynikał, tak mi się wydaje, z toczonych wojen. W 1648 r. zakończyła się wojna trzydziestoletnia w Rzeszy (ale wciąż trwała między Francją, Hiszpanią i obecną Belgią), w Anglii i Szkocji było to apogeum wojny domowej, u nas właśnie zaczęło się powstanie Chmielnickiego. W czasie wojen milczą muzy, jak mawiali już starożytni.
Siedemnastowieczny Rzym był jednak daleko od teatrów ówczesnych wojen. Z rzeźbiarzy jednymi z najbardziej kojarzonych z tamtego czasu byli Bernini i Borromini. Mniej więcej w tym samym czasie, w przeciągu kilku lat, powstaną ich najsłynniejsze dzieła, jak fontanny na Piazza Navona i kolumnady na Placu św. Piotra i w Sant'Ivo alla Sapienza. Współczesny im czołowy kompozytor rzymski, Giovanni Carissimi, jest dużo mniej znany, a szkoda, bo to twórca wybitny, położył podwaliny pod barokowe oratorium, bez niego nie byłoby ani Lully'ego, ani pewnie idąc dalej Handla.
Z jego oratoriów ja najbardziej lubię Jephte, oparte na biblijnej historii z Księgi Sędziów. Posłuchajcie, ile w tej muzyce jest różnych nastrojów, ile wyrażanych uczuć.
Więc nie jest tak, że to dopiero romantycy wpuścili uczucia do muzyki, ale do tego wrócimy przy okazji dekady 1821-1830.
Ale zapuściłem wątek...
O tyle szkoda, że w zasadzie utwory są wybrane, a zbieram się, żeby napisać coś mądrego. Więc będzie mniej pisania, a więcej słuchania.
XI. Johann Jacob Froberger, Partita auf die Mayerin, Wiedeń (?), 1649 r.
Krótko: Froberger to pierwszy (w dobrym rozumieniu) europejski twórca, czerpiący z różnych tradycji, co najmniej trzech. Sam był Niemcem, uczył się u Frescobaldiego, podróżował jeszcze po Francji i Niderlandach. Głównie znany z dzieł "lamentacyjnych", które są oczywiście bardzo dobre (a tytuły iście barokowe, jak "Medytacja na własną śmierć"), ale tym bardziej chciałem go przypomnieć z bardziej optymistycznego repertuaru. Mocno zainspirował klawesynistów francuskich, część autorów zresztą go do nich zalicza, co jednak zważywszy narodowość i miejsce zamieszkania przez większość życia jest nieporozumieniem. Na prawdziwych Francuzów jeszcze przyjdzie pora.
Francja musiała czekać na pokoleniowe zmiany, które zaszły radykalnie za Króla Słońce. Ziemian, którzy szli w wolne zawody, przenosili się do miast, zostawali adwokatami i lekarzami (opisywał to zjawisko Butterfield w "Rodowodzie współczesnej nauki"), tworzyli nową klasę zainteresowaną sztuką. Doszedł udany system poboru podatkowego, który pozwalał na powstanie możnych poborców i jednocześnie mecenasów sztuki (jak La Poupeliniere) gwarantujących stały zarobek kompozytorom.
Wrócimy do wątku.
Ale najpierw podsumowanie pierwszych 50 lat (tzn. opisanych, nie 50 lat wątku... )
Bez żalu pominąłem resztę wczesnych oper włoskich (w tym późnego Monteverdiego), to raczej dla badaczy niż słuchaczy. Z mieszanymi uczuciami odbieram to, że zakończyłem to półwiecze w ogóle bez muzyki angielskiej. Część z niej poznałem dopiero w trakcie i to taką, o której nie miałem pojęcia (np. Thomasa Thomkinsa albo Williama Lawesa), a część nie do końca znam (ciągle nie słyszałem całego Fitzwilliam Virginal Book), z drugiej strony najlepsze lata muzyka angielska miała już za sobą, w XVI wieku, w XVII to już tylko wiek srebrny (jak naszej Rzeczypospolitej), a w efekcie żadnego utworu nie znam takiego, żeby miał przyćmić tu wymienione. Oczywiście wybór będzie tak czy inaczej subiektywny.
Trochę szkoda pominięcia Sweelincka, jednego z pierwszych wielkich twórców muzyki organowej. Niestety trudno określić dokładne datowanie wielu z utworów.
Jeśli komuś nie dosyć tej muzyki, to najbardziej polecam zgłębiać Frescobaldiego, ma dobre zarówno utwory wokalne (tu zupełnie ominęliśmy religijne), a instrumentalnej był w zasadzie prekursorem, przynajmniej w krajach katolickich.
@rozum.von.keikobad powiedział(a):
X. Giovanni Carissimi, Jephte, Rzym 1648 r.
Przeskakujemy do kolejnej dekady i to w zasadzie do jej końcówki. Obiektywnie trzeba powiedzieć, że lata 30. i 40. XVII wieku nie obfitują w muzykę powszechnie znaną i grywaną, w szerszym repertuarze jest może ostatnia opera Monteverdiego ("Koronacja Poppei"), ale to raczej ciekawostka historyczno-teatralna niż muzyczna, mianowicie pierwsza opera oparta na wydarzeniach historycznych, a nie mitologii.
Taki przestój wynikał, tak mi się wydaje, z toczonych wojen. W 1648 r. zakończyła się wojna trzydziestoletnia w Rzeszy (ale wciąż trwała między Francją, Hiszpanią i obecną Belgią), w Anglii i Szkocji było to apogeum wojny domowej, u nas właśnie zaczęło się powstanie Chmielnickiego. W czasie wojen milczą muzy, jak mawiali już starożytni.
Siedemnastowieczny Rzym był jednak daleko od teatrów ówczesnych wojen. Z rzeźbiarzy jednymi z najbardziej kojarzonych z tamtego czasu byli Bernini i Borromini. Mniej więcej w tym samym czasie, w przeciągu kilku lat, powstaną ich najsłynniejsze dzieła, jak fontanny na Piazza Navona i kolumnady na Placu św. Piotra i w Sant'Ivo alla Sapienza. Współczesny im czołowy kompozytor rzymski, Giovanni Carissimi, jest dużo mniej znany, a szkoda, bo to twórca wybitny, położył podwaliny pod barokowe oratorium, bez niego nie byłoby ani Lully'ego, ani pewnie idąc dalej Handla.
Z jego oratoriów ja najbardziej lubię Jephte, oparte na biblijnej historii z Księgi Sędziów. Posłuchajcie, ile w tej muzyce jest różnych nastrojów, ile wyrażanych uczuć.
Więc nie jest tak, że to dopiero romantycy wpuścili uczucia do muzyki, ale do tego wrócimy przy okazji dekady 1821-1830.
Slucham teraz tego Carrisiemiego i myślę, że kolega trafiając na Jephte się czuł jak ja, kiedy trafiłem na Mondonvilla "Titona i Aurelle" w wykonaniu Les Musiciens du Louvre Minkowskiego. Kompozycji 100 lat późniejszej i zupełnie nie pionierskiej w czymkolwiek, kiedy francuska i włoska poważka wytracila impet i nawet Vivaldi wolał umrzeć w Wiedniu ;d
Tak samo jak kolega emocje znalazł w Jephte, ja w Titonie znalazłem masę emocji w dobrze teatralnie rozłożonych rolach, rozróżnieniach głosów. Bez popisów wokalnych. Z przyłożeniem się do opowieści i jezyka.
Kolegi impresja jednak ma oparcie w faktografii i wynika chyba z samego stylu w jakim tworzyl Carissimi. I tu przytoczę źródło internetowe, które powstało niedawno, jest w darmowym dostępie, a opis Carrisimiego tam wystepujacy to marzenie każdego poważkoluba. https://polskabibliotekamuzyczna.pl/encyklopedia/carissimi-giacomo/
W mojej Małej Encyklopedii Muzycznej pod Redakcją Śledzińskiego z 1966 występuje ten sam autor, już ś.p. Szweykowski, ale tak szczegółowego opisu stylu kompozytora tam nie ma, więc widać, że to hasło jest efektem późniejszej fascynacji Pana Szweykowskiego.
Szczególnie chciałem zwrócić uwagę kolegi na fragmenty co do brzmienia jezyka i emocji w oratorium Jephte Carrisimiego:
Wywodzi się on z melodyki koncertu kościelnego, któremu początek dał u progu XVII w. L. Grossi da Viadana, a który kontynuowali i rozwijali kompozytorzy rzymscy: G.F. Anerio, A. Agazzari, P. Quagliati i in. Jest to bardzo swobodny przebieg melodyczny regulowany intonacją mowy, a przede wszystkim rodzajem emocji przekazywanej przez tekst słowny.
Polskie publikacje z lat 60. dotyczące muzyki dawnej to często temat sam w sobie ... np. w "Przewodniku operowym" wydanym przez PWM w latach 50. jest, że opery Purcella to styl renesansowy w odmianie florenckiej
Z kolei podana strona to perełka, merytorycznie trudno coś zarzucić.
O Carissimim bardzo ciekawie jest u Bukofzera, to dzieło jest trudno dostępne w wersji papierowej (ja nie mam), ale chyba skan polskiej wersji jest ciągle w otwartym internecie. Mimo upływu wielu lat to dzieło się akurat nie zestarzało.
Ja z tą encyklopedia się zżyłem. I nie powiedziałbym o niej nic złego. Część haseł dotyczących renesansu było bardziej rozbudowane niż w brytyjskich źródłach. Na tyle się z nią zżyłem, że jak jednego kolesia podwoziłem do dworca centralnego i przypadkiem ją zebrał z bagażnika ze swoimi rzeczami to po zorientowaniu się zawracałem na dworzec i szukałem go byle ja odzyskać. A że jeszcze mnie to kosztowało kilka stówek, bo w pośpiechu cierpowi spod centralniaka porysowałem wóz, to tym bardziej ją wysoko cenię.
Ja tej encyklopedii nie znam. Ogólnie jeśli chodzi o publikacje z tamtego czasu, to w przypadku muzyki romantycznej czy tej z I polowy XX wieku uważam za nawet lepsze niż obecne. Klasycyzm też ok, ale zazwyczaj kompozytorzy poza wiedeńską trójką są tam ignorowani. Ale z barokiem, renesansem to wolę uważać, wtedy mało kto czuł i lubił tę muzykę (choć były wyjątki, jak ks. Feicht). A pół wieku dalszej kwerendy w archiwach i nagrania (często po raz pierwszy) wielu utworów też zrobiły swoje.
Ok, jedziemy w ramach przerywnika z muzyką z epoki klasycyzmu, ale spoza trójki Haydn-Mozart-Beethoven.
Czasowo to zakreśliłem na lata 1760-1810, czyli bez "późnego" Beethovena (po 1810) - jego współczesnymi byli już wtedy ci, których dziś oceniamy raczej jako romantyków, np. Schubert, Rossini czy Weber.
Co wybrałem:
Symfonie op. 18 Johanna Christiana Bacha:
Trudno o datację dokładną, przyjmijmy, mogły to być lata 60. XVIII wieku. Lepsze niż ówczesny Haydn? Nie, ale od Haydna trudno o lepszych - to jeszcze wyjdzie w cyklu. Lepszy od małego Mozarta? Tak.
Requiem c-moll Michała Haydna (to pierwsze)
To jest 1771 r. Tak, 20 lat przed tym utworem, który sam się nasuwa przy słuchaniu.
Sonata op. 13 nr 6 Muzia Clementiego
1785 r., czyli podobnie jak "wiedeńskie" sonaty Mozarta
W ogóle Clementiego polecam prześledzić całego, pierwsze opusowane dzieła to 1771 r., ostatnie 1821 r., czyli pozwala to prześledzić ewolucję od "średniego" Haydna i ciągle jeszcze nastoletniego Mozarta do późnego, głuchego Beethovena. Ja bardziej lubię albo drobne formy (sonatiny, montferrinas) albo mollowe sonaty. Czy gorszy od "wielkiej trójki"? W samych sonatach niekoniecznie, zależy od sonaty. Tyle że brakuje innych gatunków
Opera "Potajemne małżeństwo" Domenica Cimarosy
Cała opera, kolejne utwory powinny same wskakiwać. Daję wykonanie z Barenboimem - więc oczywiście tempa wolne lub bardzo wolne. Osobiście wolę szybsze, ale z wyszukanych na szybko na yt to ma chyba najlepszy dźwięk. To nagranie ma też swoje zalety, Barenboim jest bardzo precyzyjny, można podziwiać detale, których nie usłyszymy w nagraniach bardziej żywiołowych. Dykcja śpiewaków też ok. A utwór powstał w 1792 r. - czyli ciut później niż Mozartowska trylogia do librett da Pontego.
Koncert skrzypcowy nr 5 Szczęsnego (Feliksa) Janiewicza
Długo myślałem, znając daty życia Janiewicza, że to dzieło z lat 30-40 XVIII wieku. A tymczasem to ok. 1803 r. Koncert skrzypcowy Beethovena jest kilka lat późniejszy. Który wolicie? Ja Janiewicza. Bardzo nowoczesne dzieło.
To na spontanie, niekoniecznie "5 top dzieł". Chciałem w małej dawce dać możliwie największy przekrój chronologiczny, gatunkowy i narodowy.
A czego nie wybrałem?
Tego, co mało znam, czyli np. Dietersdorfa i Grigny'ego. Tego, co powstało w tamtej epoce, ale stylistycznie można się kłócić czy to nie epigoni baroku, czyli np. Balbastre, Royer. Tego, co było tworzone wcześniej, ale już w tym stylu, czyli Stamitzów, Bendę, Richtera, Domenica Scarlattiego, Antonio Solera. Tego, czego nie lubię, ale inni lubią - Boccheriniego, Carla Phillipa Emanueala Bacha, Glucka. I wiele, wiele innej muzyki, bo wybrałem 5 utworów / cykli, a nie 500.
Oczywiście Mozart, Haydn i Beethoven jak oceniamy całość twórczości prawdopodobnie są lepsi niż każdy z wymienionych. Ale to nie było tak, że trójka geniuszy stworzyła epokę. To już w tej epoce dominował styl, który pozwolił talentom na komponowanie arcydzieł. W późniejszych epokach - już niekoniecznie, tam było ciągnięcie indywidualnościami.
Wykonanie dokładnie to, bo i dużo tego nie ma (tzn. wykonań). Jeśli faktycznie wtedy powstała, kiedy piszą w internetach (1740-1755), czyli przed nawet najwcześniejszymi symfoniami Haydna, to jest bardzo nowoczesna, dla mnie już klasyczna. Słucha się tego przyjemnie, natomiast też łatwo zrozumieć skąd brak szerszej popularności - późniejsze symfonie były po prostu ciekawsze. Może w najbliższym czasie sięgnę też po inne jego symfonie.
Errata do poprzedniego wpisu, bo już edytować nie można - pominąłem nie Grigny'ego, a Gosseca. Grigny to kompozytor barokowy, nie klasyczny, w dodatku znany mi już dość dobrze i na pewno się jeszcze pojawi w wątku.
W 1653 r. chyba tylko Francja, choć uczestnicząca w wojnie, to jednak nie na swoim terenie, mogła sobie pozwolić na coś tak ekstrawaganckiego, z wielkim rozmachem i przepychem. A świętować mieli co, bo trzy tygodnie wcześniej wrócił do Paryża kard. Mazarin, co symbolicznie kończy okres tzw. Frondy, więc już nawet z tego powodu trudno, by na Forum miało zabraknąć tego... no właśnie utworu? Nie jest to dzieło jednego twórcy, raczej wielkie widowisko sceniczno-muzyczne z wykorzystaniem muzyki wielu twórców, dziś najbardziej z nich znanego Lully'ego, ale też Boesseta, Cambeforta i Lamberta - dziś kompletnie zapomnianych. Warto jednak posłuchać jako całości - tzn. możliwie największej, bo wątpię, czy współczesne wykonania obejmują ówczesną całość - gdyż pokazuje to właśnie całą różnorodność ówczesnej świeckiej muzyki i to w najlepszym wydaniu.
Tu wracam też do tego, od czego w sumie zrodził się pomysł tego wątku, to jest rozmowy kilka lat temu na postforumkowej fejsowej grupie z Kolegą @Exspectans, który zasugerował, że woli zestawienia "najlepsze utwory" niż "najlepsi kompozytorzy". Tu nawet nie mamy jednego kompozytora, a utwór jest.
@rozum.von.keikobad powiedział(a):
Franz Benda był mi znany głównie z Symfonii C-dur
Wykonanie dokładnie to, bo i dużo tego nie ma (tzn. wykonań). Jeśli faktycznie wtedy powstała, kiedy piszą w internetach (1740-1755), czyli przed nawet najwcześniejszymi symfoniami Haydna, to jest bardzo nowoczesna, dla mnie już klasyczna. Słucha się tego przyjemnie, natomiast też łatwo zrozumieć skąd brak szerszej popularności - późniejsze symfonie były po prostu ciekawsze. Może w najbliższym czasie sięgnę też po inne jego symfonie.
Errata do poprzedniego wpisu, bo już edytować nie można - pominąłem nie Grigny'ego, a Gosseca. Grigny to kompozytor barokowy, nie klasyczny, w dodatku znany mi już dość dobrze i na pewno się jeszcze pojawi w wątku.
Ta. Ot taka sinfonia na otwarcie kubków smaków przed dużym ochlajem.
Myślałem o jego bracie. Jirim/Georgu. W czasach przed jutubowych miałem taki atak potrzeby słuchania jak się naczytalem o singspielu u Jiriego Bendy i szukałem jego oper po sklepach. Glownie Romea i Julii. Na składankach, albo oddzielnych pozycjach. Objechałem różne empiki, traffiki, sklepy późniejsze i nic (z tych wszystkich punktów żaden już się nie zachowal poza empikiem juniorem), a wtedy bardzo bylem uniesiony wizją singspielu w operze i myślałem, że to będzie bardziej stonowane podejście do oper i przełamie moje zniechęcenie do oper w ich ario włoskiej odslonie.
Przekleję swoj opis szkoły z Notre Dame z innego tematu sprzed miesiąca
Z okazji otwarcia po remoncie Notre Dame przypominam kompozycję, co była pod akustykę katedry komponowana. Twórca ustawiał tam kilku chórów, tak by chorał wspolbrzmiał miedzy sobą jednocześnie dudniąc o ściany. Przyciagajac z dworu lud zainteresowany takim awangardowym brzmieniem opartym o akustykę.
Chętnie bym uslyszał co @rozum.von.keikobad o tym sądzisz, jako że pisałeś że bardziej ku instrumentalnej muzyce ciążysz, a tu użycie wokaliz w kanonie jest tak skoczne samym a cappella, jakby planem kompozytora było zrobieniem ze śpiewaków instrumentów truwerów. Tym samym wyzwanie ich muzyki i pokazanie, że w kościele można uzyskać taki sam efekt, jaki oni mają uprawiając muzykę głównie ku rozrywce, a nie Chwale Pana służące.
Interpretacja Munrowa zachowuje burdon w takiej formie w jakiej nie słyszałem u Hilliardów, mimo też że sam Munrow miał też jeszcze inną interpretację tego utworu Perotinusa.
Moja siostra ze wspólnoty śledziła otwarcie katedry ponowne i była zniechęcona Góreckiego muzyką tam wykonaną. Jako że jest francuskojezyczna i oprowadzała po katedrze kilkanaście lat temu (zanim urodziła szóstkę dzieci) to wszystkie przemowy o katedrze mogla konfrontować ze swoją wiedzą i korzystnie oceniała poza tym jednym, muzyką Góreckiego.
Jej opowiedziałem o kompozycjach i eksperymentach Szkoły z Notre Dame jako muzyce, która przynależy temu miejscu. Okazało się że nic o tym nie wiedziała i bardzo jej przypadło do gustu Viderunt Omnes, które na forum juz przedstawiałem.
Wolę instrumentalną, ale to nie znaczy, że każdy jeden utwór instrumentalny uważam za lepszy niż jakikolwiek wokalny. W ciemno raczej mógłbym powiedzieć, że wolę każdą mszę Haydna od każdej symfonii Pendereckiego (raczej nie słyszałem wszystkich - w obu kategoriach). Zauważ, że w tym wątku chyba nawet większość utworów (na razie z XVII wieku) daję wokalnych lub wokalno-instrumentalnych.
W muzyce instrumentalnej cenię to, że po pierwsze zmusza twórcę do stworzenia na tyle dobrej muzyki, żeby sama muzyka (a nie tekst) przyciągała uwagę odbiorcy - bo np. @Dyzio wi wystarczy "historia" opowiedziana przez Sanah, a to jak śpiewa, jaka jest melodia itd. go nie obchodzi. Po drugie niektóre instrumenty dają możliwość praktycznie dowolnej konfiguracji dźwięków (klawesyn, fortepian, organy), głos ludzki nie - oczywiście przy chórze ten problem znika.
W czasach średniowiecza i renesansu (w "rekonstruowaną" muzykę starożytną nie wierzę ) oczywiście cała muzyka "wyższa", bardziej złożona była wokalna. Partii instrumentalnych w ogóle nie zapisywano, bo nie uważano tego za istotne. Oczywiście istnieją jakieś tabulatury tańców, ale też bez rozpisania partii instrumentalnej, sama melodia i rytm. Więc najciekawsze utwory z tamtych czasów będę wokalne, a instrumentalne ujmują nas najczęściej egzotycznym brzmieniem wykorzystanego instrumentu, a nie formą czy melodią.
Viderunt Omnes - rzeczywiście bardzo ciekawy utwór. Jeśli było jak piszesz, to widać polichóralność nie była wynalazkiem Wenecjan kilka wieków późniejszym. Oczywiście żeby doświadczyć takiego efektu trzeba by to usłyszeć na żywo.
Jeżeli jestem jakiejś muzyki fanatykiem to właśnie Szkoły z Notre Dame.
Kowid to byl dla mnie piekny czas. Kiedy sam dużo innym pomagałem, angażowałem, szukałem pracy, a sam też miałem jej dużo. Miedzy innymi sporo jeździłem rowerem z dostawami (własnymi, z knajp, z dokumentami) i miałem raz dostawę z knajpy do Wacława Zimpla, kompozytora, o którym wiedziałem, że miał na swojej plycie Lines z 2016 interpretację na klarnety kanonu Deo Gratias (przypisywanego Ockeghemowi). https://waclawzimpel.bandcamp.com/track/deo-gratias
Wyszedl do mnie po jedzenie w fajnym rejonie na Mokotowie, gdzie miałem kilku wlasnych znanych klientów, opowiadałem mu wydając to jedzenie o Szkole z Notre Dame, o tym jaką te utwory maja naturalność skoczność w sobie, że brzmią jak kompozycje pisane dla chóru truwerów. Sluchał w milczeniu, chyba raczej nie przyzwyczajony do wykładów o muzyce średniowiecznej od kurierów. Namawiałem go do zainteresowania się Perotinusem. Pójścia dalej tą drogą jaką zahaczył w Deo Gratias.
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że nowojorscy minimaliści Szkołą z Notre Dame interesowali się już ponad 50 lat temu. Nie wiedziałem że Richard Stolzman na swojej plycie New York Counterpoint wykonał Viderunt Omnes na klarnety już w 1987!
Ja przyznaję otwarcie, że do muzyki średniowiecza mam dość sceptyczny stosunek. Z jednej strony - oczywiście, wtedy stworzono podwaliny pod wiele tego, z czego słyną kolejne epoki, jak choćby polifonię, wtedy pierwszy raz skompliwano muzycznie Mszę św., skomponowano wiele pięknych melodii, którymi do dziś posługujemy się w liturgii, jasne. Nie zamierzam negować historycznej doniosłości tej epoki. W tamtym czasie to była najlepsza muzyka.
Ale dziś... już nie. O ile dla przyjemności zdarza mi się słuchać muzyki renesansowej, to średniowiecznej dużo rzadziej, nawet jeśli wyznaczymy granicę "ogólnohistorycznie" (w 1492 r.), a nie muzycznie (czyli ok. 1400 r.).
Skoro już Kolega poszedł w wątki autobiograficzne:
dla mnie punktem wyjścia do zainteresowania muzyką tzw. poważną był Mozart, Beethoven i niektórzy kompozytorzy z kręgu "szkół narodowych" (Rimski-Korsakow, Musorgski, Dvorak, Smetana),
na potrzeby szkolnej olimpiady przerobiłem w teorii całą historię muzyki,
zacząłem słuchać naprawdę dużo - najpierw głównie późnego romantyzmu (w Polsce ówcześnie zwanego neoromantyzmem - w uproszczeniu powiedzmy, że chodzi o muzykę z lat 1850-1900 i niektórych kompozytorów z pierwszej połowy XX wieku) i klasycyzmu, potem też baroku i renesansu, trochę współczesnej (głównie wspomniany już Górecki - a skoro Górecki to nieodłącznie Bryarce [edit: Bryars] i Part),
zagłębiałem się w historię raczej tego, co mnie interesowało, a nie tego, co mnie nie interesowało, bo nigdy nie miałem ambicji być zawodowym historykiem muzyki.
Więc, podsumowując, muzyka średniowieczna nigdy mnie nie "wciągnęła", wiem, co to była szkoła Notre Dame, wiem, gdzie byli truwerzy, gdzie trubadurzy, a gdzie minnesingerzy, ale to trochę nie moje klimaty. Już chyba na pierwszej stronie sugerowałem, że jak ktoś chce zrobić podobny cykl o średniowieczu, to tylko zachęcam (konkretnie sugerowałem to koleżance @Kania, ale innym też), jest duża szansa, że lepiej się na tym zna niż ja.
Btw. właśnie zamówiłem jedzenie na dowóz ... jak kurier będzie chciał pogadać o muzyce średniowiecza to luz, ale jak o moim życiu zawodowym to bym się trochę wnerwił
L'ecole de ND polubiłem dzięki temu, że była inna niż muzyka średniowieczna. Była inna niż debilne skoczne pieśni truwerów do ochlaju i inna niż smętne chorały gregorianki do wgłębienia się i wczucia, a jednocześnie była czymś pomiędzy tymi dwoma zjawiskami.
Wtedy to porównywałem sobie z tym, co zrobił John Lydon odrywając się od obciążenia hecą Sex Pistolsów i tworząc PiL ze swoimi muzykami dając dźwięk, który nie był już graniem "jak na próbie" pankowców i nie był też graniem dla zaznajomionych jak w studio z całym sztafażem efektów i cieniowań, jak krautrokowcy, a jednocześnie było czymś pomiędzy tą energią i tym wczuciem krautrokowców, dając ten efekt zgrania dysonansami pilowskimi, który urodził całą popularną muzykę lat 80.
Wtedy takiemu artyscie malarzowi pomagałem prac szukać, między innymi w dostawach też. Jak zaczął jeździć... to co on robił z głowami tych ludzi, którym dostarczał żarcie. Wykłady im robił z tego jak mają poprawnie wpisywać trase dojścia kuriera do klatki i drzwi. Chwalił ich i ganił. To by się nadawało na balet. Jeszcze z jego akcentem, jako Polak wychowany we Francji. Król Słońce. No, ale długi pospłacał.
A no jasne. Klasyk. Jeden z piękniejszych utworów puszczanych przez dawne Radio Józef, potem Plus Józef. Ale ja Góreckiego nie znam. Więc dla mnie to porównanie nic nie znaczy. Bardziej mi to zahacza w głowie o rzeczy wcześniejsze, coś a la A Love Supreme czy Viderunt Omnes nawet. Czy pózniejsze Koyaanisqatsi Glassa. Z cyklicznym, a u Coltrana to chyba wrecz mantrycznym, podejściem do frazy słownej.
Komentarz
i fajnym
de gustibus & reclamum
raz do mego niedalekiego miasta zajechał kwartet, fortepian z 1812 (/), skrzypki stare, a struny baranie, a smyki z tego, co noszą koniki
max 80 osób na widowni kilkakrotnie większej,
a w Warszawie , Paaaanie!
na scenie siedzieli, bo na schodach już miejsc nie było
tresci grali krótko przedszopenowskie : ETA Hoffmann i taki muzyk z Grottkau koło Breslau, który zaczynał jako gastarbeiter w niemieckim teatrze we Lwowie, a potem sie przeniósł ze swoim kolegą wolnym mularzem do Warszawy, bo lepiej można było zarobić, Elsner? chyba Elsner
owszem jest to indywidualna sprawa, zresztą wyraźnie zaznaczyłem, że piszę o swoich wrażeniach. Jest wielu fanów "romantycznego Bacha", zazwyczaj nawet utwory Bacha wolą inne niż ja.
Natomiast jest jedna ciekawa sprawa, z czego najbardziej pamiętano Bacha przed czasami "historycznych wykonań"? Kania już zasugerowała, że spośród instrumentów klawiszowych pisał "głównie na organy". Bukofzer pisał, że charakter muzyki Bacha najpełniej objawia się w muzyce organowej, Geiringer w książce o Haydnie pisał, że Bach nawet w utworach wokalnych raczej gra niż śpiewa (czyli jak Haydn - stąd była ta uwaga), Schweitzer ogromną część biografii Bacha poświęcił muzyce organowej. Bach w powszechnej świadomości kojarzył się właśnie z tym, nie z kantatami, nie z mszą h-moll, nie z koncertami, nie z suitami czy to orkiestrowymi czy klawiszowymi, nawet nie z tymi wielkimi cyklami-syntezami (DWK, Musikalisches Opfer, Kunst der Fuge, wariacjami goldbergowskimi).
Weźmy teraz katalog dzieł Bacha i sprawdźmy:
https://pl.wikipedia.org/wiki/Bach-Werke-Verzeichnis
Z 1128 skatalogowanych dzieł na organy są te od 525 do 771 (czyli łącznie 247), a sporo z nich to kompozycje miniaturowe (np. Orgelbüchlein), nawet po numerach to jest niecałe 22%. W długości trwania utworów będzie jeszcze mniej, Marie Clair Alain zmieściła się na 15 płytach z kompletem, najmniejszy komplet wszystkich dzieł Bacha ma 142 płyty, czyli schodzimy w okolice bliższe 10%.
Więc jednak chyba nie o ilość tych dzieł organowych chodziło. Swoje oczywiście robi to, że żaden inny twórca muzyki organowej nie jest tak popularny (a szkoda - no ale to na inną dyskusję, w "setce" pewnie wrócimy do tego przy okazji Lebeque'a, Gringy'ego, może Pachelbela i Nowowiejskiego). Ale też swoje m. zd. robiło to, że te utwory zawsze były grane na taki instrument, na jaki zostały napisane. Jasne, organy w różnych kościołach są różne, nie produkuje się tego seryjnie, organy budowane w romantyzmie (zwłaszcza we Francji) brzmią inaczej, ale jednak ciągle brzmienie różnych organów będzie sobie bliższe niż brzmienie klawesynu i fortepianu. Te utwory mam wrażenie grane były zawsze (tzn. od końca XVIII wieku, bo odkurzył je już Mozart), a na wykonania czegoś w rodzaju toccat na klawesyn czy kantat trzeba było jednak poczekać na renesans wykonawstwa "historycznego".
Przeskakujemy do kolejnej dekady i to w zasadzie do jej końcówki. Obiektywnie trzeba powiedzieć, że lata 30. i 40. XVII wieku nie obfitują w muzykę powszechnie znaną i grywaną, w szerszym repertuarze jest może ostatnia opera Monteverdiego ("Koronacja Poppei"), ale to raczej ciekawostka historyczno-teatralna niż muzyczna, mianowicie pierwsza opera oparta na wydarzeniach historycznych, a nie mitologii.
Taki przestój wynikał, tak mi się wydaje, z toczonych wojen. W 1648 r. zakończyła się wojna trzydziestoletnia w Rzeszy (ale wciąż trwała między Francją, Hiszpanią i obecną Belgią), w Anglii i Szkocji było to apogeum wojny domowej, u nas właśnie zaczęło się powstanie Chmielnickiego. W czasie wojen milczą muzy, jak mawiali już starożytni.
Siedemnastowieczny Rzym był jednak daleko od teatrów ówczesnych wojen. Z rzeźbiarzy jednymi z najbardziej kojarzonych z tamtego czasu byli Bernini i Borromini. Mniej więcej w tym samym czasie, w przeciągu kilku lat, powstaną ich najsłynniejsze dzieła, jak fontanny na Piazza Navona i kolumnady na Placu św. Piotra i w Sant'Ivo alla Sapienza. Współczesny im czołowy kompozytor rzymski, Giovanni Carissimi, jest dużo mniej znany, a szkoda, bo to twórca wybitny, położył podwaliny pod barokowe oratorium, bez niego nie byłoby ani Lully'ego, ani pewnie idąc dalej Handla.
Z jego oratoriów ja najbardziej lubię Jephte, oparte na biblijnej historii z Księgi Sędziów. Posłuchajcie, ile w tej muzyce jest różnych nastrojów, ile wyrażanych uczuć.
Więc nie jest tak, że to dopiero romantycy wpuścili uczucia do muzyki, ale do tego wrócimy przy okazji dekady 1821-1830.
Podbijam, bo może kolega jeszcze wróci, a chciałbym XVII wiek usłyszeć, bo go tak nie kojarzę.
.
jpg
jednak najbardziej przemawia do mnie miękkość ud Proserpiny, na szybko to zdjęcie
Ale zapuściłem wątek...
O tyle szkoda, że w zasadzie utwory są wybrane, a zbieram się, żeby napisać coś mądrego. Więc będzie mniej pisania, a więcej słuchania.
XI. Johann Jacob Froberger, Partita auf die Mayerin, Wiedeń (?), 1649 r.
Krótko: Froberger to pierwszy (w dobrym rozumieniu) europejski twórca, czerpiący z różnych tradycji, co najmniej trzech. Sam był Niemcem, uczył się u Frescobaldiego, podróżował jeszcze po Francji i Niderlandach. Głównie znany z dzieł "lamentacyjnych", które są oczywiście bardzo dobre (a tytuły iście barokowe, jak "Medytacja na własną śmierć"), ale tym bardziej chciałem go przypomnieć z bardziej optymistycznego repertuaru. Mocno zainspirował klawesynistów francuskich, część autorów zresztą go do nich zalicza, co jednak zważywszy narodowość i miejsce zamieszkania przez większość życia jest nieporozumieniem. Na prawdziwych Francuzów jeszcze przyjdzie pora.
Francja musiała czekać na pokoleniowe zmiany, które zaszły radykalnie za Króla Słońce. Ziemian, którzy szli w wolne zawody, przenosili się do miast, zostawali adwokatami i lekarzami (opisywał to zjawisko Butterfield w "Rodowodzie współczesnej nauki"), tworzyli nową klasę zainteresowaną sztuką. Doszedł udany system poboru podatkowego, który pozwalał na powstanie możnych poborców i jednocześnie mecenasów sztuki (jak La Poupeliniere) gwarantujących stały zarobek kompozytorom.
Wrócimy do wątku.
Ale najpierw podsumowanie pierwszych 50 lat (tzn. opisanych, nie 50 lat wątku... )
Bez żalu pominąłem resztę wczesnych oper włoskich (w tym późnego Monteverdiego), to raczej dla badaczy niż słuchaczy. Z mieszanymi uczuciami odbieram to, że zakończyłem to półwiecze w ogóle bez muzyki angielskiej. Część z niej poznałem dopiero w trakcie i to taką, o której nie miałem pojęcia (np. Thomasa Thomkinsa albo Williama Lawesa), a część nie do końca znam (ciągle nie słyszałem całego Fitzwilliam Virginal Book), z drugiej strony najlepsze lata muzyka angielska miała już za sobą, w XVI wieku, w XVII to już tylko wiek srebrny (jak naszej Rzeczypospolitej), a w efekcie żadnego utworu nie znam takiego, żeby miał przyćmić tu wymienione. Oczywiście wybór będzie tak czy inaczej subiektywny.
Trochę szkoda pominięcia Sweelincka, jednego z pierwszych wielkich twórców muzyki organowej. Niestety trudno określić dokładne datowanie wielu z utworów.
Jeśli komuś nie dosyć tej muzyki, to najbardziej polecam zgłębiać Frescobaldiego, ma dobre zarówno utwory wokalne (tu zupełnie ominęliśmy religijne), a instrumentalnej był w zasadzie prekursorem, przynajmniej w krajach katolickich.
Góra
Slucham teraz tego Carrisiemiego i myślę, że kolega trafiając na Jephte się czuł jak ja, kiedy trafiłem na Mondonvilla "Titona i Aurelle" w wykonaniu Les Musiciens du Louvre Minkowskiego. Kompozycji 100 lat późniejszej i zupełnie nie pionierskiej w czymkolwiek, kiedy francuska i włoska poważka wytracila impet i nawet Vivaldi wolał umrzeć w Wiedniu ;d
Tak samo jak kolega emocje znalazł w Jephte, ja w Titonie znalazłem masę emocji w dobrze teatralnie rozłożonych rolach, rozróżnieniach głosów. Bez popisów wokalnych. Z przyłożeniem się do opowieści i jezyka.
Kolegi impresja jednak ma oparcie w faktografii i wynika chyba z samego stylu w jakim tworzyl Carissimi. I tu przytoczę źródło internetowe, które powstało niedawno, jest w darmowym dostępie, a opis Carrisimiego tam wystepujacy to marzenie każdego poważkoluba.
https://polskabibliotekamuzyczna.pl/encyklopedia/carissimi-giacomo/
W mojej Małej Encyklopedii Muzycznej pod Redakcją Śledzińskiego z 1966 występuje ten sam autor, już ś.p. Szweykowski, ale tak szczegółowego opisu stylu kompozytora tam nie ma, więc widać, że to hasło jest efektem późniejszej fascynacji Pana Szweykowskiego.
Szczególnie chciałem zwrócić uwagę kolegi na fragmenty co do brzmienia jezyka i emocji w oratorium Jephte Carrisimiego:
Polskie publikacje z lat 60. dotyczące muzyki dawnej to często temat sam w sobie ... np. w "Przewodniku operowym" wydanym przez PWM w latach 50. jest, że opery Purcella to styl renesansowy w odmianie florenckiej
Z kolei podana strona to perełka, merytorycznie trudno coś zarzucić.
O Carissimim bardzo ciekawie jest u Bukofzera, to dzieło jest trudno dostępne w wersji papierowej (ja nie mam), ale chyba skan polskiej wersji jest ciągle w otwartym internecie. Mimo upływu wielu lat to dzieło się akurat nie zestarzało.
Ja z tą encyklopedia się zżyłem. I nie powiedziałbym o niej nic złego. Część haseł dotyczących renesansu było bardziej rozbudowane niż w brytyjskich źródłach. Na tyle się z nią zżyłem, że jak jednego kolesia podwoziłem do dworca centralnego i przypadkiem ją zebrał z bagażnika ze swoimi rzeczami to po zorientowaniu się zawracałem na dworzec i szukałem go byle ja odzyskać. A że jeszcze mnie to kosztowało kilka stówek, bo w pośpiechu cierpowi spod centralniaka porysowałem wóz, to tym bardziej ją wysoko cenię.
Ja tej encyklopedii nie znam. Ogólnie jeśli chodzi o publikacje z tamtego czasu, to w przypadku muzyki romantycznej czy tej z I polowy XX wieku uważam za nawet lepsze niż obecne. Klasycyzm też ok, ale zazwyczaj kompozytorzy poza wiedeńską trójką są tam ignorowani. Ale z barokiem, renesansem to wolę uważać, wtedy mało kto czuł i lubił tę muzykę (choć były wyjątki, jak ks. Feicht). A pół wieku dalszej kwerendy w archiwach i nagrania (często po raz pierwszy) wielu utworów też zrobiły swoje.
Ha. To może kolega przeskoczy do klasycyzmu od razu w tym temacie omawiając jakieś dzieło spoza trójki.
Ok, w przyszłym tygodniu wrzucę, jak cos to proszę przypomnieć.
To się przypominam. A Ks. Feicht jest wśród autorów MEM PWN. To jest pozycja z 1968. Rok po jego smierci wyszła. Chodzi tanio po necie.
Ok, jedziemy w ramach przerywnika z muzyką z epoki klasycyzmu, ale spoza trójki Haydn-Mozart-Beethoven.
Czasowo to zakreśliłem na lata 1760-1810, czyli bez "późnego" Beethovena (po 1810) - jego współczesnymi byli już wtedy ci, których dziś oceniamy raczej jako romantyków, np. Schubert, Rossini czy Weber.
Co wybrałem:
Symfonie op. 18 Johanna Christiana Bacha:
Trudno o datację dokładną, przyjmijmy, mogły to być lata 60. XVIII wieku. Lepsze niż ówczesny Haydn? Nie, ale od Haydna trudno o lepszych - to jeszcze wyjdzie w cyklu. Lepszy od małego Mozarta? Tak.
Requiem c-moll Michała Haydna (to pierwsze)
To jest 1771 r. Tak, 20 lat przed tym utworem, który sam się nasuwa przy słuchaniu.
Sonata op. 13 nr 6 Muzia Clementiego
1785 r., czyli podobnie jak "wiedeńskie" sonaty Mozarta
W ogóle Clementiego polecam prześledzić całego, pierwsze opusowane dzieła to 1771 r., ostatnie 1821 r., czyli pozwala to prześledzić ewolucję od "średniego" Haydna i ciągle jeszcze nastoletniego Mozarta do późnego, głuchego Beethovena. Ja bardziej lubię albo drobne formy (sonatiny, montferrinas) albo mollowe sonaty. Czy gorszy od "wielkiej trójki"? W samych sonatach niekoniecznie, zależy od sonaty. Tyle że brakuje innych gatunków
Opera "Potajemne małżeństwo" Domenica Cimarosy
Cała opera, kolejne utwory powinny same wskakiwać. Daję wykonanie z Barenboimem - więc oczywiście tempa wolne lub bardzo wolne. Osobiście wolę szybsze, ale z wyszukanych na szybko na yt to ma chyba najlepszy dźwięk. To nagranie ma też swoje zalety, Barenboim jest bardzo precyzyjny, można podziwiać detale, których nie usłyszymy w nagraniach bardziej żywiołowych. Dykcja śpiewaków też ok. A utwór powstał w 1792 r. - czyli ciut później niż Mozartowska trylogia do librett da Pontego.
Koncert skrzypcowy nr 5 Szczęsnego (Feliksa) Janiewicza
Długo myślałem, znając daty życia Janiewicza, że to dzieło z lat 30-40 XVIII wieku. A tymczasem to ok. 1803 r. Koncert skrzypcowy Beethovena jest kilka lat późniejszy. Który wolicie? Ja Janiewicza. Bardzo nowoczesne dzieło.
To na spontanie, niekoniecznie "5 top dzieł". Chciałem w małej dawce dać możliwie największy przekrój chronologiczny, gatunkowy i narodowy.
A czego nie wybrałem?
Tego, co mało znam, czyli np. Dietersdorfa i Grigny'ego. Tego, co powstało w tamtej epoce, ale stylistycznie można się kłócić czy to nie epigoni baroku, czyli np. Balbastre, Royer. Tego, co było tworzone wcześniej, ale już w tym stylu, czyli Stamitzów, Bendę, Richtera, Domenica Scarlattiego, Antonio Solera. Tego, czego nie lubię, ale inni lubią - Boccheriniego, Carla Phillipa Emanueala Bacha, Glucka. I wiele, wiele innej muzyki, bo wybrałem 5 utworów / cykli, a nie 500.
Oczywiście Mozart, Haydn i Beethoven jak oceniamy całość twórczości prawdopodobnie są lepsi niż każdy z wymienionych. Ale to nie było tak, że trójka geniuszy stworzyła epokę. To już w tej epoce dominował styl, który pozwolił talentom na komponowanie arcydzieł. W późniejszych epokach - już niekoniecznie, tam było ciągnięcie indywidualnościami.
Taaa. Epoki stylow i epoki mistrzów. Piekny, wyrazny podzial. Tego potrzebowałem.
A kolega jest zaznajomiony, ewentualnie ceni coś, a jeśli tak to co z tworzosci Bendy?
Franz Benda był mi znany głównie z Symfonii C-dur
Wykonanie dokładnie to, bo i dużo tego nie ma (tzn. wykonań). Jeśli faktycznie wtedy powstała, kiedy piszą w internetach (1740-1755), czyli przed nawet najwcześniejszymi symfoniami Haydna, to jest bardzo nowoczesna, dla mnie już klasyczna. Słucha się tego przyjemnie, natomiast też łatwo zrozumieć skąd brak szerszej popularności - późniejsze symfonie były po prostu ciekawsze. Może w najbliższym czasie sięgnę też po inne jego symfonie.
Errata do poprzedniego wpisu, bo już edytować nie można - pominąłem nie Grigny'ego, a Gosseca. Grigny to kompozytor barokowy, nie klasyczny, w dodatku znany mi już dość dobrze i na pewno się jeszcze pojawi w wątku.
XII. Ballet Royal de la Nuit, Paryż 1653 r.
W 1653 r. chyba tylko Francja, choć uczestnicząca w wojnie, to jednak nie na swoim terenie, mogła sobie pozwolić na coś tak ekstrawaganckiego, z wielkim rozmachem i przepychem. A świętować mieli co, bo trzy tygodnie wcześniej wrócił do Paryża kard. Mazarin, co symbolicznie kończy okres tzw. Frondy, więc już nawet z tego powodu trudno, by na Forum miało zabraknąć tego... no właśnie utworu? Nie jest to dzieło jednego twórcy, raczej wielkie widowisko sceniczno-muzyczne z wykorzystaniem muzyki wielu twórców, dziś najbardziej z nich znanego Lully'ego, ale też Boesseta, Cambeforta i Lamberta - dziś kompletnie zapomnianych. Warto jednak posłuchać jako całości - tzn. możliwie największej, bo wątpię, czy współczesne wykonania obejmują ówczesną całość - gdyż pokazuje to właśnie całą różnorodność ówczesnej świeckiej muzyki i to w najlepszym wydaniu.
Tu wracam też do tego, od czego w sumie zrodził się pomysł tego wątku, to jest rozmowy kilka lat temu na postforumkowej fejsowej grupie z Kolegą @Exspectans, który zasugerował, że woli zestawienia "najlepsze utwory" niż "najlepsi kompozytorzy". Tu nawet nie mamy jednego kompozytora, a utwór jest.
Ta. Ot taka sinfonia na otwarcie kubków smaków przed dużym ochlajem.
Myślałem o jego bracie. Jirim/Georgu. W czasach przed jutubowych miałem taki atak potrzeby słuchania jak się naczytalem o singspielu u Jiriego Bendy i szukałem jego oper po sklepach. Glownie Romea i Julii. Na składankach, albo oddzielnych pozycjach. Objechałem różne empiki, traffiki, sklepy późniejsze i nic (z tych wszystkich punktów żaden już się nie zachowal poza empikiem juniorem), a wtedy bardzo bylem uniesiony wizją singspielu w operze i myślałem, że to będzie bardziej stonowane podejście do oper i przełamie moje zniechęcenie do oper w ich ario włoskiej odslonie.
Przekleję swoj opis szkoły z Notre Dame z innego tematu sprzed miesiąca
Moja siostra ze wspólnoty śledziła otwarcie katedry ponowne i była zniechęcona Góreckiego muzyką tam wykonaną. Jako że jest francuskojezyczna i oprowadzała po katedrze kilkanaście lat temu (zanim urodziła szóstkę dzieci) to wszystkie przemowy o katedrze mogla konfrontować ze swoją wiedzą i korzystnie oceniała poza tym jednym, muzyką Góreckiego.
Jej opowiedziałem o kompozycjach i eksperymentach Szkoły z Notre Dame jako muzyce, która przynależy temu miejscu. Okazało się że nic o tym nie wiedziała i bardzo jej przypadło do gustu Viderunt Omnes, które na forum juz przedstawiałem.
Wolę instrumentalną, ale to nie znaczy, że każdy jeden utwór instrumentalny uważam za lepszy niż jakikolwiek wokalny. W ciemno raczej mógłbym powiedzieć, że wolę każdą mszę Haydna od każdej symfonii Pendereckiego (raczej nie słyszałem wszystkich - w obu kategoriach). Zauważ, że w tym wątku chyba nawet większość utworów (na razie z XVII wieku) daję wokalnych lub wokalno-instrumentalnych.
W muzyce instrumentalnej cenię to, że po pierwsze zmusza twórcę do stworzenia na tyle dobrej muzyki, żeby sama muzyka (a nie tekst) przyciągała uwagę odbiorcy - bo np. @Dyzio wi wystarczy "historia" opowiedziana przez Sanah, a to jak śpiewa, jaka jest melodia itd. go nie obchodzi. Po drugie niektóre instrumenty dają możliwość praktycznie dowolnej konfiguracji dźwięków (klawesyn, fortepian, organy), głos ludzki nie - oczywiście przy chórze ten problem znika.
W czasach średniowiecza i renesansu (w "rekonstruowaną" muzykę starożytną nie wierzę ) oczywiście cała muzyka "wyższa", bardziej złożona była wokalna. Partii instrumentalnych w ogóle nie zapisywano, bo nie uważano tego za istotne. Oczywiście istnieją jakieś tabulatury tańców, ale też bez rozpisania partii instrumentalnej, sama melodia i rytm. Więc najciekawsze utwory z tamtych czasów będę wokalne, a instrumentalne ujmują nas najczęściej egzotycznym brzmieniem wykorzystanego instrumentu, a nie formą czy melodią.
Viderunt Omnes - rzeczywiście bardzo ciekawy utwór. Jeśli było jak piszesz, to widać polichóralność nie była wynalazkiem Wenecjan kilka wieków późniejszym. Oczywiście żeby doświadczyć takiego efektu trzeba by to usłyszeć na żywo.
Jeżeli jestem jakiejś muzyki fanatykiem to właśnie Szkoły z Notre Dame.
Kowid to byl dla mnie piekny czas. Kiedy sam dużo innym pomagałem, angażowałem, szukałem pracy, a sam też miałem jej dużo. Miedzy innymi sporo jeździłem rowerem z dostawami (własnymi, z knajp, z dokumentami) i miałem raz dostawę z knajpy do Wacława Zimpla, kompozytora, o którym wiedziałem, że miał na swojej plycie Lines z 2016 interpretację na klarnety kanonu Deo Gratias (przypisywanego Ockeghemowi).
https://waclawzimpel.bandcamp.com/track/deo-gratias
Wyszedl do mnie po jedzenie w fajnym rejonie na Mokotowie, gdzie miałem kilku wlasnych znanych klientów, opowiadałem mu wydając to jedzenie o Szkole z Notre Dame, o tym jaką te utwory maja naturalność skoczność w sobie, że brzmią jak kompozycje pisane dla chóru truwerów. Sluchał w milczeniu, chyba raczej nie przyzwyczajony do wykładów o muzyce średniowiecznej od kurierów. Namawiałem go do zainteresowania się Perotinusem. Pójścia dalej tą drogą jaką zahaczył w Deo Gratias.
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że nowojorscy minimaliści Szkołą z Notre Dame interesowali się już ponad 50 lat temu. Nie wiedziałem że Richard Stolzman na swojej plycie New York Counterpoint wykonał Viderunt Omnes na klarnety już w 1987!
Steve Reich o Perotinusie. Zeszloroczna audycja. Program zaczyna się od omowienia Viderunt Omnes, ktorego Reich slucha razem z nami i omawia!
https://www.wnycstudios.org/podcasts/open-ears-project/articles/steve-reich-on-why-medieval-music-sounds-so-fresh
Ja przyznaję otwarcie, że do muzyki średniowiecza mam dość sceptyczny stosunek. Z jednej strony - oczywiście, wtedy stworzono podwaliny pod wiele tego, z czego słyną kolejne epoki, jak choćby polifonię, wtedy pierwszy raz skompliwano muzycznie Mszę św., skomponowano wiele pięknych melodii, którymi do dziś posługujemy się w liturgii, jasne. Nie zamierzam negować historycznej doniosłości tej epoki. W tamtym czasie to była najlepsza muzyka.
Ale dziś... już nie. O ile dla przyjemności zdarza mi się słuchać muzyki renesansowej, to średniowiecznej dużo rzadziej, nawet jeśli wyznaczymy granicę "ogólnohistorycznie" (w 1492 r.), a nie muzycznie (czyli ok. 1400 r.).
Skoro już Kolega poszedł w wątki autobiograficzne:
Więc, podsumowując, muzyka średniowieczna nigdy mnie nie "wciągnęła", wiem, co to była szkoła Notre Dame, wiem, gdzie byli truwerzy, gdzie trubadurzy, a gdzie minnesingerzy, ale to trochę nie moje klimaty. Już chyba na pierwszej stronie sugerowałem, że jak ktoś chce zrobić podobny cykl o średniowieczu, to tylko zachęcam (konkretnie sugerowałem to koleżance @Kania, ale innym też), jest duża szansa, że lepiej się na tym zna niż ja.
Btw. właśnie zamówiłem jedzenie na dowóz ... jak kurier będzie chciał pogadać o muzyce średniowiecza to luz, ale jak o moim życiu zawodowym to bym się trochę wnerwił
Bryarce?
L'ecole de ND polubiłem dzięki temu, że była inna niż muzyka średniowieczna. Była inna niż debilne skoczne pieśni truwerów do ochlaju i inna niż smętne chorały gregorianki do wgłębienia się i wczucia, a jednocześnie była czymś pomiędzy tymi dwoma zjawiskami.
Wtedy to porównywałem sobie z tym, co zrobił John Lydon odrywając się od obciążenia hecą Sex Pistolsów i tworząc PiL ze swoimi muzykami dając dźwięk, który nie był już graniem "jak na próbie" pankowców i nie był też graniem dla zaznajomionych jak w studio z całym sztafażem efektów i cieniowań, jak krautrokowcy, a jednocześnie było czymś pomiędzy tą energią i tym wczuciem krautrokowców, dając ten efekt zgrania dysonansami pilowskimi, który urodził całą popularną muzykę lat 80.
Wtedy takiemu artyscie malarzowi pomagałem prac szukać, między innymi w dostawach też. Jak zaczął jeździć... to co on robił z głowami tych ludzi, którym dostarczał żarcie. Wykłady im robił z tego jak mają poprawnie wpisywać trase dojścia kuriera do klatki i drzwi. Chwalił ich i ganił. To by się nadawało na balet. Jeszcze z jego akcentem, jako Polak wychowany we Francji. Król Słońce. No, ale długi pospłacał.
https://www.google.com/url?sa=t&source=web&rct=j&opi=89978449&url=https://www.youtube.com/watch?v=TfT3njX2FLU&ved=2ahUKEwjxyq25su2KAxXOGhAIHVJaJ1oQtwJ6BAgYEA0&sqi=2&usg=AOvVaw3FjaxmeRArwuI0V6Sm9l86
Gdybyś miał wątpliwości, tak to było pierwsze, nie III Góreckiego
A no jasne. Klasyk. Jeden z piękniejszych utworów puszczanych przez dawne Radio Józef, potem Plus Józef. Ale ja Góreckiego nie znam. Więc dla mnie to porównanie nic nie znaczy. Bardziej mi to zahacza w głowie o rzeczy wcześniejsze, coś a la A Love Supreme czy Viderunt Omnes nawet. Czy pózniejsze Koyaanisqatsi Glassa. Z cyklicznym, a u Coltrana to chyba wrecz mantrycznym, podejściem do frazy słownej.