Ale fajna a mnie się podoba styl: najpierw powiedzieć, co się powie, potem powiedzieć to, co się ma do powiedzenia, a na koniec powiedzieć, co się powiedziało. Człowiek ma kontrolę nad tomatem i się nie gubi. Z okazji rozmowy zgarnąłem z półki ponoć najprzyjaźniejsze przedstawienie fizyki kwiatowej czyli Feynmana wykłady z fizyki, wyobraziłem sobie, że jestem Terlikiem, i zacząłem czytać. Mój Boże! Mechanika kwiatowa zaczyna się w tomie I, potem znika a potem jest kontynuacja jakby nigdy nic w tomie III. Nic nie jest wyjaśnione od początku, wszystko zaczyna się od środka a to przecież wykład dla studentów I roku. Landau z Lifszycem trochę porządniejsi ale tam niech nie wchodzi nikt, kto nie wie, co to jest widmo operatora.
@los powiedział(a):
Trochę jednak racji ten Terlik ma tyle tylko, że się jakieś trzy stulecia spóźnił. Fizyka klasyczna, i to raczej nie w ujęciu mistycyzującego Newtona ale bardziej d'Alemberta, istotnie przeczy transsubstacji, bo w fizyce klasycznej jest że dom... że Stasiek... że koń... że drzewo..., Stasiek zdecydowanie nie jest koniem a dom nie jest drzewem, jest ostra granica między substancjami i są one nieprzechodnie. W fizyce kwiatowej transsubstancja to normalka zaczynając od słynnego dualizmu korpuskularno-falowego, taki elektron jest jednocześnie cząstką i falą.
Ale nawet, gdyby nie było fizyki kwantowej a tylko klasyczna i gdyby nie było normalnie transsubstancji, to przecież naturą cudu jest to, że jest on wystąpieniem zjawiska sprzecznego z prawami fizyki. Latanie Słońca w tę i wewtę po nieboskłonie też jakieś tam prawa łamało.
W kontekście ogólnym, zmartwychwstanie w biologii nie jest jeszcze dobrze zrozumiane. Istnieje wiele hipotez i teorii dotyczących możliwości przywrócenia funkcji życiowych organizmu po jego śmierci, ale nie ma obecnie naukowych dowodów na to, że pełnoprawne zmartwychwstanie jest możliwe dla organizmów wielokomórkowych, takich jak ludzie.
Pan Jezus zapytał czy znajdzie wiarę, gdy przyjdzie, a nie czy znajdzie myślenie spekulatywne, gdy przyjdzie.
O ile nauka, w tym zwłaszcza teologia i filozofia jest wręcz niezbędna w katechezie pochrzcielnej, to ma IMHO znikome znaczenie w kerygmacie osób nieochrzczonych.
@MarianoX powiedział(a):
Pan Jezus zapytał czy znajdzie wiarę, gdy przyjdzie, a nie czy znajdzie myślenie spekulatywne, gdy przyjdzie.
O ile nauka, w tym zwłaszcza teologia i filozofia jest wręcz niezbędna w katechezie pochrzcielnej, to ma IMHO znikomeznaczenie w kerygmacie osób nieochrzczonych.
votum separatum
Są naukowcy/ ścisłowcy którzy poprzez szkiełko & oko weszli w chrześcijaństwo. Oraz jeśli nauka w tym pomaga, to trzeba ją zaprząc.
Dla umysłu oświeconego wiarą odkrycia naukowe potwierdzają istnienie Boga, dla umysłu uwikłanego w grzeszność wręcz przeciwnie vide rozmaite dragany i hałkingi oraz ozmaici tzw. naukowi komuniści czerwoni i tęczowi.
Po kilkusetletnim intensywnym rozwoju nauki w krajach europejskich, zwłaszcza zachodnich, wiara chrześcijańska dogorywa.
Korelacja nie musi oznaczać związku przyczynowo-skutkowego. Np. ktoś kiedyś dla rozrywki zbadał korelację między zagęszczeniem gniazd bocianich w różnych regionach kraju oraz liczbą urodzin na 100 tys. mieszkańców w tych regionach i wynik był pozytywny.
Mamy w ostatnich stuleciach nie tylko rowój i ale i upowszechnie nauki przez masowe szkolnictwo.
Tu nie chodzi o jakiekolwiek ograniczenie edukacji i nauki , ale o nie traktowanie jej jako narzędzia kerygmatu/nawracania, do którego niezbyt się nadaje.
Nadzieja na naukowe udowodnienie istnienia Boga w znaczeniu chrześcijańskim (a nie np. w deistycznym) nie ziściła się i nie ziści nigdy.
Tylko o autora:
Publicysta ekonomiczny. Komentator i współpracownik Krytyki Politycznej. Stale współpracuje z „Nowym Obywatelem”, „Przewodnikiem Katolickim” i REO.pl. Publikuje lub publikował m. in. w „Tygodniku Powszechnym”, magazynie „Dziennika Gazety Prawnej”, dziale opinii Gazety.pl i „Gazecie Polskiej Codziennie”.
Chłopak miał niezły rozstrzał poza KP. Nosz kufnia.
W kontekście ogólnym, zmartwychwstanie w biologii nie jest jeszcze dobrze zrozumiane. Istnieje wiele hipotez i teorii dotyczących możliwości przywrócenia funkcji życiowych organizmu po jego śmierci, ale nie ma obecnie naukowych dowodów na to, że pełnoprawne zmartwychwstanie jest możliwe dla organizmów wielokomórkowych, takich jak ludzie.
To nieco podobnie jak w lewackiej narracji o pornografii: nie wolno jej kryminalizować, bo nie nie istnieje jej precyzyjna definicja, ale już można kogoś posadzić za posiadanie pornografii dziecięcej, bo jest oczywistym co nią jest.
@Pani_Łyżeczka powiedział(a):
Relacja oczywiście równorzędnai partnerska, klęczenie przed majestatem jest upokarzające bo pokora jest passe.
Kiedyś słyszałem, że jakiś mądry Hindus, bodajże sam Gandhi zrobił taką uwagę, że gdyby katole naprawdę wierzyli, że w opłatku jest Pan Bóg, to by nie debatowali o staniu czy klęczeniu, tylko by się przed Hostią czołgali.
Coś w tym jest, ale wydaje mi się, że nie do końca. Tj. dzisiaj nie do końca, gdyż być może wtedy, gdy ten Hinsus żył, to jeszcze inaczej wyglądało. Otóż nie tak dawno temu całowaliśmy ojca w rękę, mówiliśmy doń "panie ojcze". Wtedy na zasadzie proporcji przez Ojcem Niebieskim byśmy się czołgali i zapewne wieki temu byli tacy, co tak robili i nie było ich tak mało.
Dziś nasi synowie z nami (ojcami) popijają sobie piwko, oglądają mecze, dowcipkują. Mimo, że darzymy się nawzajem pełną miłością i szacunkiem (oni nas oczywiście większym niż my ich), rytualne ramy naszych wzajemnych kontaktów nie różnią się od partnerskich. To przenosi się siłą rzeczy na zewnętrzną formę kontaktów nas, Dzieci Bożych, z naszym Ojcem Niebieskim. Już się nie czołgamy, ale przecież klęczymy z nabożeństwem. To nie oznacza, że nie wierzymy w Jego obecność w "opłatku".
Dochodzi sprawa nauki Kościoła o Panu Bogu - jak było pisane na sąsiednim forumnie, a i na tym też, akcenty tej nauki mocno się przesuwają. Poza tym w przeciętnym człowieku czołganie się przed kimś i jednoczesne miłowanie go całym swoim sercem, umysłem i duszą stoi w niejakiej sprzeczności. Czołgamy się raczej przed kimś, kogo się boimy.
Bojaźń Boża od dawna była uważana - całkowicie słusznie - za fundament mądrości. W Izraelu przed Chrystusem nieobrzezani uczestniczący w nabożeństwach w synagogach zwani byli Bojącymi Się Boga (zwykle mówili oni po grecku o czym pisał ks. W. Chrostowski).
Dziś ludzie boją się niemal wszystkiego tyłko nie Boga.
@Brzost powiedział(a):
Korelacja nie musi oznaczać związku przyczynowo-skutkowego. Np. ktoś kiedyś dla rozrywki zbadał korelację między zagęszczeniem gniazd bocianich w różnych regionach kraju oraz liczbą urodzin na 100 tys. mieszkańców w tych regionach i wynik był pozytywny.
Zmienną związaną z jednym i drugim była "wiejskość" regionu. Może zmienna ukryta jest i w równaniu MarianoX.
Bojaźń Boża od dawna była uważana - całkowicie słusznie - za fundament mądrości. W Izraelu przed Chrystusem nieobrzezani uczestniczący w nabożeństwach w synagogach zwani byli Bojącymi Się Boga (zwykle mówili oni po grecku o czym pisał ks. W. Chrostowski).
Dziś ludzie boją się niemal wszystkiego tyłko nie Boga.
Boją się tego, co mogą stracić lub tego przez którego mogą coś mogą stracić, a co może Bóg? Ja ich rozumiem, skoro Boga nie ma to nic nie może, to jest logiczne.
Jak raz Ewangelia na najbliższą niedzielę zahacza o temat:
Mt 10, 26-33
Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało
Słowa Ewangelii według Świętego Mateusza
Jezus powiedział do swoich apostołów:
«Nie bójcie się ludzi! Nie ma bowiem nic skrytego, co by nie miało być wyjawione, ani nic tajemnego, o czym by się nie miano dowiedzieć. Co mówię wam w ciemności, powtarzajcie w świetle, a co słyszycie na ucho, rozgłaszajcie na dachach.
Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, lecz duszy zabić nie mogą. Bójcie się raczej Tego, który duszę i ciało może zatracić w piekle. Czyż nie sprzedają dwóch wróbli za asa? A przecież bez woli Ojca waszego żaden z nich nie spadnie na ziemię. U was zaś policzone są nawet wszystkie włosy na głowie. Dlatego nie bójcie się: jesteście ważniejsi niż wiele wróbli.
Do każdego więc, kto się przyzna do Mnie przed ludźmi, przyznam się i Ja przed moim Ojcem, który jest w niebie. Lecz kto się Mnie zaprze przed ludźmi, tego zaprę się i Ja przed moim Ojcem, który jest w niebie».
A poniżej takie rozważanie w temacie:
Nie znamy dnia ani godziny, gdy Bóg objawi nam prawdę o sobie samym. Tak też było w tym przypadku, gdy poranny powiew świeżości oświecił moje serce i umysł. Na myśl przyszło mi pytanie: Czy człowiek powinien bać się Boga? Odpowiedź okazała się o wiele trudniejsza niż się spodziewałem. Tym większe było moje zaskoczenie, gdy przeczytałem fragment Ewangelii na dzisiejszą niedzielę: Nie bójcie się ludzi (…) Bójcie się raczej Tego, który duszę i ciało może zatracić w piekle.
Czy paradoks strachu i miłości względem tej samej osoby da się jakoś wytłumaczyć?
Każdy z nas zapewne zadawał sobie pytanie o istotę relacji z Bogiem: jak pogodzić bojaźń Bożą, o której tak często słyszymy na kartach Pisma Świętego, z miłością, której domaga się od nas Jezus Chrystus? Czy paradoks strachu i miłości względem tej samej osoby da się jakoś wytłumaczyć? W powszechnym przekonaniu człowiek przecież powinien bać się Boga, a sformułowanie: „On nawet Boga się nie boi” nie jest tylko pustym frazesem. Z drugiej strony Nowy Testament zapewnia nas, że człowiek może względem Boga okazywać miłość, która nie jest oparta na strachu, ale wewnętrznej wolności i wyborze. Miłość ze strachu nie jest miłością, ale przymusem okazywania czci, który w gruncie rzeczy jest jedynie parodią cnót nad cnotami.
Z pomocą przychodzi nam tutaj pewne rozróżnienie, które rozwiązuje powyższy paradoks. Polega on na tym, aby oddzielić to, kim jest Bóg od tego jaki jest. Człowiek bojący się Boga boi się tego, kim jest Bóg, ale jednocześnie nie powinien bać się tego, jaki jest Bóg. S. Kierkegaard mówił o tajemnicy Boga, która jest przerażająca i fascynująca zarazem. Boimy się Boga, gdyż jest inny niż my. Teologia używa nawet sformułowania totaliter aliter, co można tłumaczyć jako „całkowicie inny”. Jest Nieznanym i nawet posiadając najszczersze chęci nie poznamy Go do końca, a człowiek z natury rzeczy boi się nieznanego i nieznajomych. Z dzieciństwa przecież pamiętamy zasadę, że z nieznajomymi mamy się nie zadawać. W tym sensie Bóg rzeczywiście wywołuje w człowieku lęk. Objawia się jako niedostępny, tajemniczy, ukryty i oddzielony od człowieka tak dalece, że raczej wiemy kim nie jest niż kim naprawdę jest.
Teologia używa nawet sformułowania totaliter aliter, co można tłumaczyć jako „całkowicie inny”.
Na szczęście to nie jedyne doświadczenie Boga, a bojaźń Boża ma swoje drugie oblicze. To prawda, że boimy się tego, kim jest Bóg, ale kochamy Go przede wszystkim za to jaki jest. A jest dobry, sprawiedliwy, miłosierny, bliski, współczujący i kochający. Wiele jest określeń, które przekonują nas o tym, jak mocno powinniśmy okazywać Mu naszą miłość. Jeżeli natomiast ktoś miałby wątpliwości, jaki jest Bóg i czy rzeczywiście godny jest kochania to powinien przypomnieć sobie prawdę o wcieleniu Jezusa Chrystusa, który z miłości do ludzi został posłany na świat, aby jednoznacznie objawić się i dać ostateczną odpowiedź na pytanie o to jaki jest Bóg i jaki jest Jego stosunek do nas.
A zatem, gdy pojawi się w nas wątpliwość o tym, czy Boga należy się bać, to powinniśmy szczerze ją rozwiać zdaniem: Boimy się tego kim jest, ale nie boimy się (i kochamy Go za to) jaki jest.
Bojaźń Boża od dawna była uważana - całkowicie słusznie - za fundament mądrości. W Izraelu przed Chrystusem nieobrzezani uczestniczący w nabożeństwach w synagogach zwani byli Bojącymi Się Boga (zwykle mówili oni po grecku o czym pisał ks. W. Chrostowski).
Dziś ludzie boją się niemal wszystkiego tyłko nie Boga.
z niezmiernym wzruszeniem przywołuje z pamięci wizytę w Brukenthal - Gymnasium w Herrmannstadt, rodzinnym mieście prezydenta Rumunii. Znajduje się ono naprzeciw ratusza sybińskiego, gdzie kilka kadencji pracował Klaus Johannis, obecny prezydent.
otóż w auli , nad podwyższeniem, jest napis
@Pani_Łyżeczka powiedział(a):
Relacja oczywiście równorzędnai partnerska, klęczenie przed majestatem jest upokarzające bo pokora jest passe.
Kiedyś słyszałem, że jakiś mądry Hindus, bodajże sam Gandhi zrobił taką uwagę, że gdyby katole naprawdę wierzyli, że w opłatku jest Pan Bóg, to by nie debatowali o staniu czy klęczeniu, tylko by się przed Hostią czołgali.
Coś w tym jest, ale wydaje mi się, że nie do końca. Tj. dzisiaj nie do końca, gdyż być może wtedy, gdy ten Hinsus żył, to jeszcze inaczej wyglądało. Otóż nie tak dawno temu całowaliśmy ojca w rękę, mówiliśmy doń "panie ojcze". Wtedy na zasadzie proporcji przez Ojcem Niebieskim byśmy się czołgali i zapewne wieki temu byli tacy, co tak robili i nie było ich tak mało.
Dziś nasi synowie z nami (ojcami) popijają sobie piwko, oglądają mecze, dowcipkują. Mimo, że darzymy się nawzajem pełną miłością i szacunkiem (oni nas oczywiście większym niż my ich), rytualne ramy naszych wzajemnych kontaktów nie różnią się od partnerskich. To przenosi się siłą rzeczy na zewnętrzną formę kontaktów nas, Dzieci Bożych, z naszym Ojcem Niebieskim. Już się nie czołgamy, ale przecież klęczymy z nabożeństwem. To nie oznacza, że nie wierzymy w Jego obecność w "opłatku".
Dochodzi sprawa nauki Kościoła o Panu Bogu - jak było pisane na sąsiednim forumnie, a i na tym też, akcenty tej nauki mocno się przesuwają. Poza tym w przeciętnym człowieku czołganie się przed kimś i jednoczesne miłowanie go całym swoim sercem, umysłem i duszą stoi w niejakiej sprzeczności. Czołgamy się raczej przed kimś, kogo się boimy.
Istnieje jakaś możliwość, że Hindusowi nie musiało chodzić o kwestię stopnia srogości Boga, albo o coś co dziś nazywa się specyfiką relacji.
Ten dość treściwy bon-mot wydaje się odwoływać do sedna jądra istoty fundamentów fundementów.
Bo włąściwie jak powszechnie dziś wygląda refleksja nt. tego kim i czym jest Bóg? Albo nt. po ludzku ułomnych, ale jednak coś mówiących próbach opisu Jego przymiotów? Wszechmoc, doskonałość, nieskończoność plus cała paleta przymiotów ukryły nam się za słowami. A słowa dziś i wczoraj znaczą... ile znaczą. Łatwo przejść nad nimi do porządku dziennego. Za zasłoną słów skryły się sprawy tak po ludzku nie tylko nie do ogarnięcia, ale - choćby nie wiem jak dobre i piękne - to ze względu na skalę przygniatające i porażające.
Stąd chyba nie ma sprzeczności między umiłowaniem, a padnięciem na twarz jako adekwatną reakcją na określoną świadomość.
Natomiast ocena czy nieadekwatna reakcja deklarujących wiarę to źle, to już mądrzejsi, a więcej zajmujący się tematem mówią, że może nie do końca, bo takie poznanie to ciężar nie dla każdego, a nadto będąc tak sparaliżowanym byłoby ciężko zmagać się i trudzić w zadanej nam codzienności.
natenczasu!
w punkt.
przed padnięciem może nas powstrzymać jedynie dziedzictwo mistrza Eckhardta
i słowa pisma, że nasze uwielbienie służy naszemu uświęceniu, a nie dodaniu czegoś Bogu
@Pani_Łyżeczka powiedział(a):
Relacja oczywiście równorzędnai partnerska, klęczenie przed majestatem jest upokarzające bo pokora jest passe.
Kiedyś słyszałem, że jakiś mądry Hindus, bodajże sam Gandhi zrobił taką uwagę, że gdyby katole naprawdę wierzyli, że w opłatku jest Pan Bóg, to by nie debatowali o staniu czy klęczeniu, tylko by się przed Hostią czołgali.
Coś w tym jest, ale wydaje mi się, że nie do końca. Tj. dzisiaj nie do końca, gdyż być może wtedy, gdy ten Hinsus żył, to jeszcze inaczej wyglądało. Otóż nie tak dawno temu całowaliśmy ojca w rękę, mówiliśmy doń "panie ojcze". Wtedy na zasadzie proporcji przez Ojcem Niebieskim byśmy się czołgali i zapewne wieki temu byli tacy, co tak robili i nie było ich tak mało.
Dziś nasi synowie z nami (ojcami) popijają sobie piwko, oglądają mecze, dowcipkują. Mimo, że darzymy się nawzajem pełną miłością i szacunkiem (oni nas oczywiście większym niż my ich), rytualne ramy naszych wzajemnych kontaktów nie różnią się od partnerskich. To przenosi się siłą rzeczy na zewnętrzną formę kontaktów nas, Dzieci Bożych, z naszym Ojcem Niebieskim. Już się nie czołgamy, ale przecież klęczymy z nabożeństwem. To nie oznacza, że nie wierzymy w Jego obecność w "opłatku".
Dochodzi sprawa nauki Kościoła o Panu Bogu - jak było pisane na sąsiednim forumnie, a i na tym też, akcenty tej nauki mocno się przesuwają. Poza tym w przeciętnym człowieku czołganie się przed kimś i jednoczesne miłowanie go całym swoim sercem, umysłem i duszą stoi w niejakiej sprzeczności. Czołgamy się raczej przed kimś, kogo się boimy.
Istnieje jakaś możliwość, że Hindusowi nie musiało chodzić o kwestię stopnia srogości Boga, albo o coś co dziś nazywa się specyfiką relacji.
Ten dość treściwy bon-mot wydaje się odwoływać do sedna jądra istoty fundamentów fundementów.
Bo włąściwie jak powszechnie dziś wygląda refleksja nt. tego kim i czym jest Bóg? Albo nt. po ludzku ułomnych, ale jednak coś mówiących próbach opisu Jego przymiotów? Wszechmoc, doskonałość, nieskończoność plus cała paleta przymiotów ukryły nam się za słowami. A słowa dziś i wczoraj znaczą... ile znaczą. Łatwo przejść nad nimi do porządku dziennego. Za zasłoną słów skryły się sprawy tak po ludzku nie tylko nie do ogarnięcia, ale - choćby nie wiem jak dobre i piękne - to ze względu na skalę przygniatające i porażające.
Stąd chyba nie ma sprzeczności między umiłowaniem, a padnięciem na twarz jako adekwatną reakcją na określoną świadomość.
Natomiast ocena czy nieadekwatna reakcja deklarujących wiarę to źle, to już mądrzejsi, a więcej zajmujący się tematem mówią, że może nie do końca, bo takie poznanie to ciężar nie dla każdego, a nadto będąc tak sparaliżowanym byłoby ciężko zmagać się i trudzić w zadanej nam codzienności.
Jasne. Wszystko prawda. Ale czy z tego wynika zdanie:
Nie czołga się przed Hostią ergo nie wierzy w realną obecność w niej Jezusa Chrystusa?
Oczywiście, że nasza wiara spsiała. Przy świętych jesteśmy gollumami. Krytykowany bogaty młodzieniec jest naszym niedościgłym wzorem. Ale czy to znaczy, że nie wierzymy?
@Pani_Łyżeczka powiedział(a):
Relacja oczywiście równorzędnai partnerska, klęczenie przed majestatem jest upokarzające bo pokora jest passe.
Kiedyś słyszałem, że jakiś mądry Hindus, bodajże sam Gandhi zrobił taką uwagę, że gdyby katole naprawdę wierzyli, że w opłatku jest Pan Bóg, to by nie debatowali o staniu czy klęczeniu, tylko by się przed Hostią czołgali.
Coś w tym jest, ale wydaje mi się, że nie do końca. Tj. dzisiaj nie do końca, gdyż być może wtedy, gdy ten Hinsus żył, to jeszcze inaczej wyglądało. Otóż nie tak dawno temu całowaliśmy ojca w rękę, mówiliśmy doń "panie ojcze". Wtedy na zasadzie proporcji przez Ojcem Niebieskim byśmy się czołgali i zapewne wieki temu byli tacy, co tak robili i nie było ich tak mało.
Dziś nasi synowie z nami (ojcami) popijają sobie piwko, oglądają mecze, dowcipkują. Mimo, że darzymy się nawzajem pełną miłością i szacunkiem (oni nas oczywiście większym niż my ich), rytualne ramy naszych wzajemnych kontaktów nie różnią się od partnerskich. To przenosi się siłą rzeczy na zewnętrzną formę kontaktów nas, Dzieci Bożych, z naszym Ojcem Niebieskim. Już się nie czołgamy, ale przecież klęczymy z nabożeństwem. To nie oznacza, że nie wierzymy w Jego obecność w "opłatku".
Dochodzi sprawa nauki Kościoła o Panu Bogu - jak było pisane na sąsiednim forumnie, a i na tym też, akcenty tej nauki mocno się przesuwają. Poza tym w przeciętnym człowieku czołganie się przed kimś i jednoczesne miłowanie go całym swoim sercem, umysłem i duszą stoi w niejakiej sprzeczności. Czołgamy się raczej przed kimś, kogo się boimy.
Istnieje jakaś możliwość, że Hindusowi nie musiało chodzić o kwestię stopnia srogości Boga, albo o coś co dziś nazywa się specyfiką relacji.
Ten dość treściwy bon-mot wydaje się odwoływać do sedna jądra istoty fundamentów fundementów.
Bo włąściwie jak powszechnie dziś wygląda refleksja nt. tego kim i czym jest Bóg? Albo nt. po ludzku ułomnych, ale jednak coś mówiących próbach opisu Jego przymiotów? Wszechmoc, doskonałość, nieskończoność plus cała paleta przymiotów ukryły nam się za słowami. A słowa dziś i wczoraj znaczą... ile znaczą. Łatwo przejść nad nimi do porządku dziennego. Za zasłoną słów skryły się sprawy tak po ludzku nie tylko nie do ogarnięcia, ale - choćby nie wiem jak dobre i piękne - to ze względu na skalę przygniatające i porażające.
Stąd chyba nie ma sprzeczności między umiłowaniem, a padnięciem na twarz jako adekwatną reakcją na określoną świadomość.
Natomiast ocena czy nieadekwatna reakcja deklarujących wiarę to źle, to już mądrzejsi, a więcej zajmujący się tematem mówią, że może nie do końca, bo takie poznanie to ciężar nie dla każdego, a nadto będąc tak sparaliżowanym byłoby ciężko zmagać się i trudzić w zadanej nam codzienności.
Jasne. Wszystko prawda. Ale czy z tego wynika zdanie:
Nie czołga się przed Hostią ergo nie wierzy w realną obecność w niej Jezusa Chrystusa?
Oczywiście, że nasza wiara spsiała. Przy świętych jesteśmy gollumami. Krytykowany bogaty młodzieniec jest naszym niedościgłym wzorem. Ale czy to znaczy, że nie wierzymy?
Zależy jacy "my". I co ma oznaczać "wierzyć" ( (a) jakoś tam nie wykluczać możliwości (b) w miarę możliwości poznać w co się wierzy (c) ? ).
To tylko osobista intuicja, ale z wiarą wydaje się być bardzo, bardzo krucho, w dodatku wcale nie tam, gdzie zwykło się palcem wskazywać niewiarę, a bardziej tam, gdzie samopoczucie w tym względzie bywa najlepsze, jakby od czasów opisywanych w Ewangelii w sercach co do pewnego sedna nie zmieniło się zbyt wiele.
Ale to - podkrelślam - osobiste mamroty.
No, my. My, którzy w dzień powszedni udajemy się od czasu do czasu do świątyni, adorować Pana Jezusa w Hostii ukrytego. Idziemy tam i się nie czołgamy. Normalnie na stojąco wchodzimy do świątyni, zajmujemy miejsce w ławce, "klęczymy" w ławeczkach z pupami na wyściełanych gąbką siedzeniach, na zamocowanych pod wygodnym kątem "klęcznikach". Np. podczas nabożeństw majowych lub czerwcowych.
Nie będę sądził o innych "my", o tych, o których piszesz. Nie taka moja rola. Przekonałem się zresztą nie raz, jak bardzo takie sądy mogą nie być trafne.
A co Gandhi mógł wiedzieć o chrześcijaństwie i Chrystusie? Sam był hinduistą czyli wyznawał niejasną politeistyczną religię, w której czci się bożków śmierci i okrucieństwa. Znał też muzułmanów, dla których Bóg jest odległy i okrutny, przed którym istotnie najrozsądniej jest się czołgać. Z białych spotykał głównie anglikanów czyli wyznawców religii jeszcze bardziej mętnej niż hinduizm, w której cześć się oddaje przede wszystkim królowi czy królowej Anglii. Czy Apostołowie się czołgali przed Chrystusem?
Komentarz
Ale fajna a mnie się podoba styl: najpierw powiedzieć, co się powie, potem powiedzieć to, co się ma do powiedzenia, a na koniec powiedzieć, co się powiedziało. Człowiek ma kontrolę nad tomatem i się nie gubi. Z okazji rozmowy zgarnąłem z półki ponoć najprzyjaźniejsze przedstawienie fizyki kwiatowej czyli Feynmana wykłady z fizyki, wyobraziłem sobie, że jestem Terlikiem, i zacząłem czytać. Mój Boże! Mechanika kwiatowa zaczyna się w tomie I, potem znika a potem jest kontynuacja jakby nigdy nic w tomie III. Nic nie jest wyjaśnione od początku, wszystko zaczyna się od środka a to przecież wykład dla studentów I roku. Landau z Lifszycem trochę porządniejsi ale tam niech nie wchodzi nikt, kto nie wie, co to jest widmo operatora.
Ale nawet, gdyby nie było fizyki kwantowej a tylko klasyczna i gdyby nie było normalnie transsubstancji, to przecież naturą cudu jest to, że jest on wystąpieniem zjawiska sprzecznego z prawami fizyki. Latanie Słońca w tę i wewtę po nieboskłonie też jakieś tam prawa łamało.
Ciekawe1 jak gość dojdzie do problemu co współczesna biologia mówi o zmartwychwstaniu.
"Kocham pana, panie Sułku!!!"
Chat LGBT twierdzi, że
A w kontekście szczególnym, czyli o zmartwychwstaniu Pana Naszego co twiedzi?
Serio pytam.
👣
🐾
🐾
Pan Jezus zapytał czy znajdzie wiarę, gdy przyjdzie, a nie czy znajdzie myślenie spekulatywne, gdy przyjdzie.
O ile nauka, w tym zwłaszcza teologia i filozofia jest wręcz niezbędna w katechezie pochrzcielnej, to ma IMHO znikome znaczenie w kerygmacie osób nieochrzczonych.
votum separatum
Są naukowcy/ ścisłowcy którzy poprzez szkiełko & oko weszli w chrześcijaństwo. Oraz jeśli nauka w tym pomaga, to trzeba ją zaprząc.
Dla umysłu oświeconego wiarą odkrycia naukowe potwierdzają istnienie Boga, dla umysłu uwikłanego w grzeszność wręcz przeciwnie vide rozmaite dragany i hałkingi oraz ozmaici tzw. naukowi komuniści czerwoni i tęczowi.
Po kilkusetletnim intensywnym rozwoju nauki w krajach europejskich, zwłaszcza zachodnich, wiara chrześcijańska dogorywa.
Co poszło nie tak?
Korelacja nie musi oznaczać związku przyczynowo-skutkowego. Np. ktoś kiedyś dla rozrywki zbadał korelację między zagęszczeniem gniazd bocianich w różnych regionach kraju oraz liczbą urodzin na 100 tys. mieszkańców w tych regionach i wynik był pozytywny.
Mamy w ostatnich stuleciach nie tylko rowój i ale i upowszechnie nauki przez masowe szkolnictwo.
Tu nie chodzi o jakiekolwiek ograniczenie edukacji i nauki , ale o nie traktowanie jej jako narzędzia kerygmatu/nawracania, do którego niezbyt się nadaje.
Nadzieja na naukowe udowodnienie istnienia Boga w znaczeniu chrześcijańskim (a nie np. w deistycznym) nie ziściła się i nie ziści nigdy.
Nie chodzi mi o artykuł:
https://krytykapolityczna.pl/kraj/media-mistrzowie-chlopskiego-rozumu/?fbclid=IwAR1Alv-gafuQtq-3Y1Ow5AMMooEycArT_yEE1_JZnb6VYONg65tSmQE2aZo
Tylko o autora:
Publicysta ekonomiczny. Komentator i współpracownik Krytyki Politycznej. Stale współpracuje z „Nowym Obywatelem”, „Przewodnikiem Katolickim” i REO.pl. Publikuje lub publikował m. in. w „Tygodniku Powszechnym”, magazynie „Dziennika Gazety Prawnej”, dziale opinii Gazety.pl i „Gazecie Polskiej Codziennie”.
Chłopak miał niezły rozstrzał poza KP. Nosz kufnia.
A co mówi?
Przecież było. Jeśli wierzyć Chatowi LGBT to:
To nieco podobnie jak w lewackiej narracji o pornografii: nie wolno jej kryminalizować, bo nie nie istnieje jej precyzyjna definicja, ale już można kogoś posadzić za posiadanie pornografii dziecięcej, bo jest oczywistym co nią jest.
Coś w tym jest, ale wydaje mi się, że nie do końca. Tj. dzisiaj nie do końca, gdyż być może wtedy, gdy ten Hinsus żył, to jeszcze inaczej wyglądało. Otóż nie tak dawno temu całowaliśmy ojca w rękę, mówiliśmy doń "panie ojcze". Wtedy na zasadzie proporcji przez Ojcem Niebieskim byśmy się czołgali i zapewne wieki temu byli tacy, co tak robili i nie było ich tak mało.
Dziś nasi synowie z nami (ojcami) popijają sobie piwko, oglądają mecze, dowcipkują. Mimo, że darzymy się nawzajem pełną miłością i szacunkiem (oni nas oczywiście większym niż my ich), rytualne ramy naszych wzajemnych kontaktów nie różnią się od partnerskich. To przenosi się siłą rzeczy na zewnętrzną formę kontaktów nas, Dzieci Bożych, z naszym Ojcem Niebieskim. Już się nie czołgamy, ale przecież klęczymy z nabożeństwem. To nie oznacza, że nie wierzymy w Jego obecność w "opłatku".
Dochodzi sprawa nauki Kościoła o Panu Bogu - jak było pisane na sąsiednim forumnie, a i na tym też, akcenty tej nauki mocno się przesuwają. Poza tym w przeciętnym człowieku czołganie się przed kimś i jednoczesne miłowanie go całym swoim sercem, umysłem i duszą stoi w niejakiej sprzeczności. Czołgamy się raczej przed kimś, kogo się boimy.
Ano. W naszych czasach strach odgrywa większą rolę niż miłość. To się nazywa postęp.
Bój się pan Boga!
Bojaźń Boża od dawna była uważana - całkowicie słusznie - za fundament mądrości. W Izraelu przed Chrystusem nieobrzezani uczestniczący w nabożeństwach w synagogach zwani byli Bojącymi Się Boga (zwykle mówili oni po grecku o czym pisał ks. W. Chrostowski).
Dziś ludzie boją się niemal wszystkiego tyłko nie Boga.
Zmienną związaną z jednym i drugim była "wiejskość" regionu. Może zmienna ukryta jest i w równaniu MarianoX.
Boją się tego, co mogą stracić lub tego przez którego mogą coś mogą stracić, a co może Bóg? Ja ich rozumiem, skoro Boga nie ma to nic nie może, to jest logiczne.
Jak raz Ewangelia na najbliższą niedzielę zahacza o temat:
A poniżej takie rozważanie w temacie:
z niezmiernym wzruszeniem przywołuje z pamięci wizytę w Brukenthal - Gymnasium w Herrmannstadt, rodzinnym mieście prezydenta Rumunii. Znajduje się ono naprzeciw ratusza sybińskiego, gdzie kilka kadencji pracował Klaus Johannis, obecny prezydent.
otóż w auli , nad podwyższeniem, jest napis
i zdjęcie auli
http://wikimapia.org/5695349/de/Samuel-von-Brukenthal-Gymnasium#/photo/7169104
a to uczniowie z 1929 roku
Istnieje jakaś możliwość, że Hindusowi nie musiało chodzić o kwestię stopnia srogości Boga, albo o coś co dziś nazywa się specyfiką relacji.
Ten dość treściwy bon-mot wydaje się odwoływać do sedna jądra istoty fundamentów fundementów.
Bo włąściwie jak powszechnie dziś wygląda refleksja nt. tego kim i czym jest Bóg? Albo nt. po ludzku ułomnych, ale jednak coś mówiących próbach opisu Jego przymiotów? Wszechmoc, doskonałość, nieskończoność plus cała paleta przymiotów ukryły nam się za słowami. A słowa dziś i wczoraj znaczą... ile znaczą. Łatwo przejść nad nimi do porządku dziennego. Za zasłoną słów skryły się sprawy tak po ludzku nie tylko nie do ogarnięcia, ale - choćby nie wiem jak dobre i piękne - to ze względu na skalę przygniatające i porażające.
Stąd chyba nie ma sprzeczności między umiłowaniem, a padnięciem na twarz jako adekwatną reakcją na określoną świadomość.
Natomiast ocena czy nieadekwatna reakcja deklarujących wiarę to źle, to już mądrzejsi, a więcej zajmujący się tematem mówią, że może nie do końca, bo takie poznanie to ciężar nie dla każdego, a nadto będąc tak sparaliżowanym byłoby ciężko zmagać się i trudzić w zadanej nam codzienności.
natenczasu!
w punkt.
przed padnięciem może nas powstrzymać jedynie dziedzictwo mistrza Eckhardta
i słowa pisma, że nasze uwielbienie służy naszemu uświęceniu, a nie dodaniu czegoś Bogu
Jasne. Wszystko prawda. Ale czy z tego wynika zdanie:
Nie czołga się przed Hostią ergo nie wierzy w realną obecność w niej Jezusa Chrystusa?
Oczywiście, że nasza wiara spsiała. Przy świętych jesteśmy gollumami. Krytykowany bogaty młodzieniec jest naszym niedościgłym wzorem. Ale czy to znaczy, że nie wierzymy?
Zależy jacy "my". I co ma oznaczać "wierzyć" ( (a) jakoś tam nie wykluczać możliwości (b) w miarę możliwości poznać w co się wierzy (c) ? ).
To tylko osobista intuicja, ale z wiarą wydaje się być bardzo, bardzo krucho, w dodatku wcale nie tam, gdzie zwykło się palcem wskazywać niewiarę, a bardziej tam, gdzie samopoczucie w tym względzie bywa najlepsze, jakby od czasów opisywanych w Ewangelii w sercach co do pewnego sedna nie zmieniło się zbyt wiele.
Ale to - podkrelślam - osobiste mamroty.
No, my. My, którzy w dzień powszedni udajemy się od czasu do czasu do świątyni, adorować Pana Jezusa w Hostii ukrytego. Idziemy tam i się nie czołgamy. Normalnie na stojąco wchodzimy do świątyni, zajmujemy miejsce w ławce, "klęczymy" w ławeczkach z pupami na wyściełanych gąbką siedzeniach, na zamocowanych pod wygodnym kątem "klęcznikach". Np. podczas nabożeństw majowych lub czerwcowych.
Nie będę sądził o innych "my", o tych, o których piszesz. Nie taka moja rola. Przekonałem się zresztą nie raz, jak bardzo takie sądy mogą nie być trafne.
A co Gandhi mógł wiedzieć o chrześcijaństwie i Chrystusie? Sam był hinduistą czyli wyznawał niejasną politeistyczną religię, w której czci się bożków śmierci i okrucieństwa. Znał też muzułmanów, dla których Bóg jest odległy i okrutny, przed którym istotnie najrozsądniej jest się czołgać. Z białych spotykał głównie anglikanów czyli wyznawców religii jeszcze bardziej mętnej niż hinduizm, w której cześć się oddaje przede wszystkim królowi czy królowej Anglii. Czy Apostołowie się czołgali przed Chrystusem?
Jest czas czołgania się i czas wspólnego posiłku. Tak z wzajemnej miłości.
*
"Podstawą tronu Bożego są sprawiedliwość i prawo; przed Nim kroczą łaska i wierność."
Księga Psalmów 89:15 / Biblia Tysiąclecia