A mnie brzmi bardzo dobrze. W skrócie - Peterson proponuje etykę świecką, taką, jak proponowali najlepsi ze starożytnych pogan. Jest lepsza niż etyka gorszych pogan czy współczesnej lewicy, ale gorsza od etyki katolickiej, bo niepełna. Więc jeśli Petersona ktoś weźmie zamiast zwykłego szitu to lepiej, ale zastępować nim katolicką etykę, to już gorzej. A do kogo kierowany jest "Gość Niedzielny"? No właśnie
Z tym, że najlepsi poganie starożytni, nie znając Chrystusa, poprzez swoją filozofię i etykę niejako zbliżali się do jego nauki, natomiast ich współcześni odpowiednicy - wychowani przecież w cywilizacji chrześcijańskiej - oddalają się od Niego.
To dość zasadnicza różnica i dlatego hipotetyczny Pitersonteles mające takie same poglądy jak współczesny Piterson będzie stał wyżej od niego.
W sumie ja nie wiem, jak był wychowany Peterson. Ale o ile Polak tej cezury byłby albo wychowany w wierze komunistycznej, albo katolickiej, o tyle przy licznych zachodniakach nie dziwmy się, że wcale nie mają tego chrześcijańskiego, a tym bardziej katolickiego podkładu. Poczytajcie sobie "Siedmiopiętrową górę" Mertona, w jakim środowisku dorastał, jakie miał wzorce w domu, szkole, wśród znajomych. A to było 100 lat temu, to jak jest dzisiaj? W takiej atmosferze intelektualnej, jaka jest na zachodzie domniemana nauka pana Petersona (bo sam jego książek ani wykładów nie zgłębiałem, opieram się na wiedzy z forum) może być na plus, ale dla wierzącego katolika już niekoniecznie. A Merton owszem, polecam, zwłaszcza że świetnie się czyta nawet jako po prostu ciekawą biografię
Sarmata1.2 napisal(a): Metron to ten 1. buddyzujący 2. Kartuz twierdzący że 3. wszystkie religie na równi prowadzą do Boga?
1. napisał książkę "Mistycy i mistrzowie zen" - trudno mi powiedzieć o czym jest, bo nie czytałem, samo słowo "zen" jest dość wieloznaczne, ruchy chan i zen były na pograniczu buddyzmu, o ile to w ogóle jest buddyzm, to raczej żaden buddyjski mainstream, 2. nie był kartuzem tylko trapistą, 3. książka, którą czytałem była dość długa, ale mimo tej długości żadnego takiego zdania nie znalazłem
Btw. jakby ktoś nie znał postaci. Merton wychował się ok. 100 lat temu wychował się w indyferentnej religijnie rodzinie, wrogiej katolicyzmowi. Do katolicyzmu doszedł na drodze własnych poszukiwań, przemyśleń, lektur. Ochrzcił się już jako dorosły. A potem wstąpił do zakonu kontemplacyjnego.
Pan Peterson nie wiem gdzie się wychował, nie wiem czy jest ochrzczony i do jakiego kościoła (i czy w ogóle?) należy, do zakonu chyba nie, zamiast kontemplacji jeździ po świecie i zbiera dużą kasę za prelekcje, a ostatnio broni Putina.
Kto się lepiej nadaje nawet nie na autoryteta moralnego, ale choćby autora ciekawej lektury dla katolika?
Sarmata1.2 napisal(a): Metron to ten 1. buddyzujący 2. Kartuz twierdzący że 3. wszystkie religie na równi prowadzą do Boga?
1. napisał książkę "Mistycy i mistrzowie zen" - trudno mi powiedzieć o czym jest, bo nie czytałem, samo słowo "zen" jest dość wieloznaczne, ruchy chan i zen były na pograniczu buddyzmu, o ile to w ogóle jest buddyzm, to raczej żaden buddyjski mainstream, 2. nie był kartuzem tylko trapistą, 3. książka, którą czytałem była dość długa, ale mimo tej długości żadnego takiego zdania nie znalazłem
rozum.von.keikobad napisal(a): Btw. jakby ktoś nie znał postaci. Merton wychował się ok. 100 lat temu wychował się w indyferentnej religijnie rodzinie, wrogiej katolicyzmowi. Do katolicyzmu doszedł na drodze własnych poszukiwań, przemyśleń, lektur. Ochrzcił się już jako dorosły. A potem wstąpił do zakonu kontemplacyjnego.
Pan Peterson nie wiem gdzie się wychował, nie wiem czy jest ochrzczony i do jakiego kościoła (i czy w ogóle?) należy, do zakonu chyba nie, zamiast kontemplacji jeździ po świecie i zbiera dużą kasę za prelekcje, a ostatnio broni Putina.
Kto się lepiej nadaje nawet nie na autoryteta moralnego, ale choćby autora ciekawej lektury dla katolika?
Czytałem - i byłem zachwycony lekturą - Mertona trzydzieści lat temu. Ćwiczyłem aikido, zachwyciłem się Wschodem, i że "wszystkie ścieżki prowadzą na Fidżi". I właśnie Merton mnie przekonał, że nie muszę zmieniać danej mi z urodzenia & wychowania, czyli zejść z katolickiej trasy na inną.Choć inne też na Fidżi...
(A potem był inny konwertyta, Newmann... I się "fidżowanie" zakończyło.) (A teraz z tego Wschodu wrócił na łono Kościoła niby-konwertyta o. Chmielewski. Dlatego się nim zainteresowałem i słucham. Ale kudy mu do ojca Mertona i kardynała Newmanna.)
Czytałem - i byłem zachwycony lekturą - Mertona trzydzieści lat temu. Ćwiczyłem aikido, zachwyciłem się Wschodem, i że "wszystkie ścieżki prowadzą na Fidżi". I właśnie Merton mnie przekonał, że nie muszę zmieniać danej mi z urodzenia & wychowania, czyli zejść z katolickiej trasy na inną.Choć inne też na Fidżi...
(A potem był inny konwertyta, Newmann... I się "fidżowanie" zakończyło.) (A teraz z tego Wschodu wrócił na łono Kościoła niby-konwertyta o. Chmielewski. Dlatego się nim zainteresowałem i słucham. Ale kudy mu do ojca Mertona i kardynała Newmanna.)
Ja się boję konwertytów, neokonwertytów, nawróceńców, neofitów i innych tego typu. Oni są dla mnie zawsze gdzieś za daleko, za ostro, za bezkompromisowo, a często za dziwnie. Nie do końca ufam. Ale nic konkretnego z tej mojej nieufności nie wynika, podejrzewam że nawet nie odczuwają dystansu. Bo może i tak trzeba, więc staram się nie być ostentacyjny.
Kaczkowski Ksiądz Kaczkowski takoż. Jajcarz klasowy z nienarzucającej się Panu, Bogu, rodziny poszedł na kacu pogadać do konfesjonału i został ksiedzem
rozum.von.keikobad napisal(a): Btw. jakby ktoś nie znał postaci. Merton wychował się ok. 100 lat temu wychował się w indyferentnej religijnie rodzinie, wrogiej katolicyzmowi. Do katolicyzmu doszedł na drodze własnych poszukiwań, przemyśleń, lektur. Ochrzcił się już jako dorosły. A potem wstąpił do zakonu kontemplacyjnego.
Pan Peterson nie wiem gdzie się wychował, nie wiem czy jest ochrzczony i do jakiego kościoła (i czy w ogóle?) należy, do zakonu chyba nie, zamiast kontemplacji jeździ po świecie i zbiera dużą kasę za prelekcje, a ostatnio broni Putina.
Kto się lepiej nadaje nawet nie na autoryteta moralnego, ale choćby autora ciekawej lektury dla katolika?
„Siedmiopiętrowa góra” jest szczera i pozbawiona dziwności – prawdopodobnie najbardziej katolicka książka Mertona – a w dochodzeniu do katolicyzmu człowieka wychowanego w takiej rodzinie i w takim środowisku jest coś wzruszającego. Potem jednak sam niechętnie się przyznawał do tej biografii, o czym przeczytamy chociażby na Wikipedii: The Seven Storey Mountain is the work of a man I have never even heard of. Perhaps if I were to attempt this book today, it would be written differently. Who knows? But it was written when I was still quite young, and that is the way it remains. The story no longer belongs to me...
W tej książce, oceniając okiem laika, nie ma herezji (temat wschodnich religii jeszcze go wtedy nie zajmował), a i o sakramentach pisze dużo i ze wzruszeniem, ale są sygnały charakterologicznej słabości Mertona. On miał „zamaszystą”, ekstrawertyczną i zmysłową naturę. Sporo razy pojawiają się wzmianki o własnym nieuporządkowaniu wewnętrznym, rozpuście czy rozwiązłości. To są wzmianki, nie rozpisuje się, ale używa konkretnych słów, które wyraźnie sugerują, że miał problemy z szóstym przykazaniem bądź też z jego przyległościami. Zresztą pod koniec życia zakochał się w jakiejś pielęgniarce, z czego wielkiej tajemnicy nie robił. No więc – i to już moje przemyślenie na temat tej postaci – męczył się bardzo Merton, rozdarty między tymi światami: współczesnego hedonizmu i katolicyzmu. Niby widział, gdzie jest prawda, ale chyba nie mógł się do tego dokonfigurować z tym swoim charakterem. Jego wstąpienie do zakonu, mimo tych wszystkich uniesień religijnych, nosi znamiona ucieczki. Taki trochę eskapizm. Chciał uciec przed światem, ale też przed sobą i swoimi żądzami (słabościami, jeśli ktoś woli lżejsze słowo). Wyszło mu to tak sobie, bo przecież to właśnie po wstąpieniu do zakonu stał się człowiekiem-instytucją. Nie został tylko z Bogiem, świat dalej był między nimi. Możliwe, że Merton później za pomocą wymieszania wschodnich religii z katolicyzmem nałożył w swoim przekonaniu i odczuciu wygodniejszą protezę na tę swoją „zamaszystość”.
Ogólnie to był chyba jednak najlepszy czas dla amerykańskiego katolicyzmu; zaczęło się trochę wcześniej, a właśnie wtedy kulminowało. A potem przyszła kontrkultura i to zakończyła.
Czytałem - i byłem zachwycony lekturą - Mertona trzydzieści lat temu. Ćwiczyłem aikido, zachwyciłem się Wschodem, i że "wszystkie ścieżki prowadzą na Fidżi". I właśnie Merton mnie przekonał, że nie muszę zmieniać danej mi z urodzenia & wychowania, czyli zejść z katolickiej trasy na inną.Choć inne też na Fidżi...
(A potem był inny konwertyta, Newmann... I się "fidżowanie" zakończyło.) (A teraz z tego Wschodu wrócił na łono Kościoła niby-konwertyta o. Chmielewski. Dlatego się nim zainteresowałem i słucham. Ale kudy mu do ojca Mertona i kardynała Newmanna.)
Ja się boję konwertytów, neokonwertytów, nawróceńców, neofitów i innych tego typu. Oni są dla mnie zawsze gdzieś za daleko, za ostro, za bezkompromisowo, a często za dziwnie. Nie do końca ufam. Ale nic konkretnego z tej mojej nieufności nie wynika, podejrzewam że nawet nie odczuwają dystansu. Bo może i tak trzeba, więc staram się nie być ostentacyjny.
Może problem(?) leży w sposobie patrzenia na takie osoby i oczekiwania względem nich? Przy zaspokajaniu potrzeby autorytetu gdzieś w pobliżu zawsze będzie krążyć pokusa pokładania nadmiernych oczekiwań w kimś kto tylko dobrze rokuje. A taka osoba jest tak samo "w drodze" jak każdy z nas. Wspominam o tym, bo i neofici mają swój etap drogi. Jest specyficzny, ma plusy, ale nie jest doskonały, co z kolei nie jest okolicznością dyskwalifikującą. Ważne jest chyba spojrzenie z odpowiedniej perspektywy i dystansu. To nie przytyk, ale coś co staram się przypominać sobie, po wielu rozczarowaniach tego typu.
Jeśli rozhozi się o fajnych nawróceńców i ich herstorye, to wzorcem niedoścignionym jest Scott Hahn i jego "W domu najlepiej" (Rome Sweet Home: Our Journey to Catholicism [Hahn, Kimberly, Hahn, Scott]).
Kolo był pastorem którejś z niezliczonych obediencji i wykładał protestancką teologię. I tak się zagłębił w nią, takie mu zaczęły mądrości z bańki własnej wychodzić, że ktoś mu aż zwrócił uwagę, że zaczyna katolicyzować. I tak się też stało.
Od czasu tej fotki zapuścił brodę i wstąpił do Łobuz Dei. Chyba też dał radę nie stworzyć istotnych skandali obyczajowych.
Szturmowiec.Rzplitej napisal(a): Kolo był pastorem którejś z niezliczonych obediencji i wykładał protestancką teologię. I tak się zagłębił w nią, takie mu zaczęły mądrości z bańki własnej wychodzić, że ktoś mu aż zwrócił uwagę, że zaczyna katolicyzować. I tak się też stało.
Uuu, Kolega znacznie skrócił i uprościł. Najpierw z teologii wyszło mu że nie lutrzyki a babtyści, potem że nie babtyści, a metodyści, a potem że nie metodyści a zieleni świątkowcy (kolejność przypadkowa - w każdym razie tour de denominacje) - i za każdym razem zarówno żona, jak i ojciec, matka, kumple, znajomi, a także i członkowie aktualnego kościoła z którego odchodził, reagowali: rozumiem synu, mężu, ojcze, bracie, kolego, itp - skoro Bóg Cię powołuje do służby w innym kościele, pokój z Tobą i chwała Jemu. Do czasu aż przeszedł na katolicyzm - wtedy wszyscy, łącznie z żoną (na zdjęciu) zaczęli się zachowywać jakby przeszedł na islam (choć pewnie jakby faktycznie przeszedł, a do tego oznajmił że jest pedałem, to zachowywaliby się lepiej). Krótko mówiąc - popełnił najgorszą myślozbrodnię jaka mogła być, więc rozsypało mu się życie towarzyskie, a i rodzinne na kilka lat. Żona się po tych paru latach sama nawróciła więc ciekawie jest czytać jej perspektywę - co czuła do męża kiedy ona była jeszcze protestantką a on już katolikiem. I ogólnie jak protestanci postrzegają katolików - chyba faktycznie gorzej niż muzułmanów.
Komentarz
http://michalossowski.com/coelhogenerator.html
http://michalossowski.com/coelhogenerator.html
https://emarcins.github.io/drBartosiakQuotes/
Także mię brzmiał w uszach sztucznie. Jednak Trybuna Ludu Bożego (copyleft Dextimus) jest trochę czytana (przynajmniej w kraju Górnym Ślązskim).
Listu Franciszka z nazwy też nie kojarzyłem, ale chyba był czytany w jakimś skrócie w kościołach jak miał być rok św. Józefa.
całość: https://www.vatican.va/content/francesco/pl/apost_letters/documents/papa-francesco-lettera-ap_20201208_patris-corde.html
https://www.patheos.com/blogs/cracksinpomo/2021/03/why-i-wont-recommend-jordan-peterson-to-my-students/
To dość zasadnicza różnica i dlatego hipotetyczny Pitersonteles mające takie same poglądy jak współczesny Piterson będzie stał wyżej od niego.
W takiej atmosferze intelektualnej, jaka jest na zachodzie domniemana nauka pana Petersona (bo sam jego książek ani wykładów nie zgłębiałem, opieram się na wiedzy z forum) może być na plus, ale dla wierzącego katolika już niekoniecznie. A Merton owszem, polecam, zwłaszcza że świetnie się czyta nawet jako po prostu ciekawą biografię
2. nie był kartuzem tylko trapistą,
3. książka, którą czytałem była dość długa, ale mimo tej długości żadnego takiego zdania nie znalazłem
Pan Peterson nie wiem gdzie się wychował, nie wiem czy jest ochrzczony i do jakiego kościoła (i czy w ogóle?) należy, do zakonu chyba nie, zamiast kontemplacji jeździ po świecie i zbiera dużą kasę za prelekcje, a ostatnio broni Putina.
Kto się lepiej nadaje nawet nie na autoryteta moralnego, ale choćby autora ciekawej lektury dla katolika?
(A potem był inny konwertyta, Newmann... I się "fidżowanie" zakończyło.)
(A teraz z tego Wschodu wrócił na łono Kościoła niby-konwertyta o. Chmielewski. Dlatego się nim zainteresowałem i słucham. Ale kudy mu do ojca Mertona i kardynała Newmanna.)
Chmie-leński Ignacy też by się dziś bardzo przydał
Ksiądz Kaczkowski takoż.
Jajcarz klasowy z nienarzucającej się Panu, Bogu, rodziny poszedł na kacu pogadać do konfesjonału i został ksiedzem
The Seven Storey Mountain is the work of a man I have never even heard of.
Perhaps if I were to attempt this book today, it would be written differently. Who knows? But it was written when I was still quite young, and that is the way it remains. The story no longer belongs to me...
W tej książce, oceniając okiem laika, nie ma herezji (temat wschodnich religii jeszcze go wtedy nie zajmował), a i o sakramentach pisze dużo i ze wzruszeniem, ale są sygnały charakterologicznej słabości Mertona. On miał „zamaszystą”, ekstrawertyczną i zmysłową naturę. Sporo razy pojawiają się wzmianki o własnym nieuporządkowaniu wewnętrznym, rozpuście czy rozwiązłości. To są wzmianki, nie rozpisuje się, ale używa konkretnych słów, które wyraźnie sugerują, że miał problemy z szóstym przykazaniem bądź też z jego przyległościami. Zresztą pod koniec życia zakochał się w jakiejś pielęgniarce, z czego wielkiej tajemnicy nie robił. No więc – i to już moje przemyślenie na temat tej postaci – męczył się bardzo Merton, rozdarty między tymi światami: współczesnego hedonizmu i katolicyzmu. Niby widział, gdzie jest prawda, ale chyba nie mógł się do tego dokonfigurować z tym swoim charakterem. Jego wstąpienie do zakonu, mimo tych wszystkich uniesień religijnych, nosi znamiona ucieczki. Taki trochę eskapizm. Chciał uciec przed światem, ale też przed sobą i swoimi żądzami (słabościami, jeśli ktoś woli lżejsze słowo). Wyszło mu to tak sobie, bo przecież to właśnie po wstąpieniu do zakonu stał się człowiekiem-instytucją. Nie został tylko z Bogiem, świat dalej był między nimi. Możliwe, że Merton później za pomocą wymieszania wschodnich religii z katolicyzmem nałożył w swoim przekonaniu i odczuciu wygodniejszą protezę na tę swoją „zamaszystość”.
Ogólnie to był chyba jednak najlepszy czas dla amerykańskiego katolicyzmu; zaczęło się trochę wcześniej, a właśnie wtedy kulminowało. A potem przyszła kontrkultura i to zakończyła.
Wspominam o tym, bo i neofici mają swój etap drogi. Jest specyficzny, ma plusy, ale nie jest doskonały, co z kolei nie jest okolicznością dyskwalifikującą. Ważne jest chyba spojrzenie z odpowiedniej perspektywy i dystansu.
To nie przytyk, ale coś co staram się przypominać sobie, po wielu rozczarowaniach tego typu.
Kolo był pastorem którejś z niezliczonych obediencji i wykładał protestancką teologię. I tak się zagłębił w nią, takie mu zaczęły mądrości z bańki własnej wychodzić, że ktoś mu aż zwrócił uwagę, że zaczyna katolicyzować. I tak się też stało.
Od czasu tej fotki zapuścił brodę i wstąpił do Łobuz Dei. Chyba też dał radę nie stworzyć istotnych skandali obyczajowych.
Do czasu aż przeszedł na katolicyzm - wtedy wszyscy, łącznie z żoną (na zdjęciu) zaczęli się zachowywać jakby przeszedł na islam (choć pewnie jakby faktycznie przeszedł, a do tego oznajmił że jest pedałem, to zachowywaliby się lepiej). Krótko mówiąc - popełnił najgorszą myślozbrodnię jaka mogła być, więc rozsypało mu się życie towarzyskie, a i rodzinne na kilka lat.
Żona się po tych paru latach sama nawróciła więc ciekawie jest czytać jej perspektywę - co czuła do męża kiedy ona była jeszcze protestantką a on już katolikiem. I ogólnie jak protestanci postrzegają katolików - chyba faktycznie gorzej niż muzułmanów.