Mania napisal(a): u Dermottow- naturalny uśmiech szczęścia, śmiech i radość, bo Ojciec wraca do realu i jest szczęśliwy, że pamięta słowa, że głos wciąż mu dopisuje - a szczera radość w oczach kochającego syna jest nie do podrobienia.
Bardzo ciekawa ta inscenizacja, nie mogłam się oderwać. Tylko do mazura w tej wersji nie dam się przekonać Wychowałam się (i znałam na pamięć główne arie) na Ładyszu, Hiolskim, Paprockim, Słonickiej i Szczepańskiej. Oczywiście w wersji winylowej.
mmaria napisal(a): Bardzo ciekawa ta inscenizacja, nie mogłam się oderwać. Tylko do mazura w tej wersji nie dam się przekonać Wychowałam się (i znałam na pamięć główne arie) na Ładyszu, Hiolskim, Paprockim, Słonickiej i Szczepańskiej. Oczywiście w wersji winylowej.
Początkowo w ogóle trudno mi było się przekonać do całości, bo jestem przywiązana do atrybutów kontuszowo-dworkowych i ludowych jako wartości samej w sobie, bez której ta opera nie ma sensu. Ale podczas słuchania z zamkniętymi oczyma zaczęłam się zaśmiewać do rozpuku. Akcja znana na pamięć, arie, recytatywy - praktycznie cała partytura, a tu... nagłe zatrzymanie, ściszenie głosu, podkreślenie jakiegoś motywu - i nagle robi się niesamowicie śmiesznie. I wzruszająco. Poza tym to wersja prawie nie okrojona (zabrakło bodajże tylko jednego duetu Stefana i Hanny) i dzięki temu akcja nabiera sensu (młodzi znali się jako dzieci = ojcowie byli serdecznymi przyjaciółmi = kurant jako element łączący wspólną przeszłość tych rodzin = żart dziewczyn nie jest przejawem niegościnności, tylko powrotem do relacji z dzieciństwa = chłopacy to nie ofermy, są bystrzakami i natychmiast rozpoznają na obrazach kogo trzeba = zrozumiałe są ich nocne wędrówki po komnacie, w której "straszy" = i że tak naprawdę chętnie biorą udział w tej zabawie, a w końcu "nie zauważają" śpiewających z nimi w kwartecie panien itd.). Mazur... Cóż, z choreografią zawsze można dyskutować, ale w didaskaliach jest wyraźnie napisane, że to karnawał, kulig - i że goście są poprzebierani od sasa do lasa, od starożytności po nowinki modowe, więc i układy taneczne były nie tylko mazurowe. Kiedy tak się zaczęłam zastanawiać nad świadomym anachronizmem tej inscenizacji, to musiałam przyznać, że ten pomysł broni się jako całość - bo przecież pierwotna akcja toczy się po bliżej niesprecyzowanej wojnie (w domyśle po zwycięskim powstaniu styczniowym, rok 1864), jednak "w międzyczasie" okazało się, że to jeszcze nie teraz. No więc - rok 1920 był zupełnie logiczną datą. W trakcie mazura, przed kolejną zwrotką jest taki moment, gdy w tle pojawia się cień samolotu, huk i następnie błysk (bombowiec? rok 1939?), ale nawet choć część tancerzy znika w tym momencie ze sceny, to mazur za chwilę "wybucha" ze zdwojoną siłą. A więc II wojna to tylko epizod, a żywotność narodu okazała się silniejsza. Wreszcie ten finałowy morał - potrzeba w Polsce normalnych, szczęśliwych rodzin: czyli mąż plus żona, dzieci wychowywane po Bożemu, potrzeba kontynuowania tradycji przodków. I ta inscenizacja pokazuje właśnie podtrzymywanie polskiej tradycji, kultury żywej, różnorodnej, chętnie przekształcanej, ale w najgłębszym nurcie przekazywanej w stanie nienaruszonym z pokolenia na pokolenie. Krótko mówiąc: sursum corda, takie jest przesłanie. Genialny Moniuszko - ale inscenizacja jest kongenialna. Niektórych konceptów, rekwizytów nigdy bym nie zaakceptowała, bardzo brakuje mi też pokazania piękna szlacheckiego dworku, ale w odniesieniu do całości szczegóły już mnie nie drażnią.
Bardzo dziękuję za tę recenzję. Nam (wachmistrzowi i mnie) ta inscenizacja też się podobała (poza może początkową niechęcią do sceny "piżamowej"), ale czytałam niemal same negatywne recenzje i już zaczęłam myśleć, że to po prostu my się nie znamy
Cyt.: Wreszcie ten finałowy morał - potrzeba w Polsce normalnych, szczęśliwych rodzin: czyli mąż plus żona, dzieci wychowywane po Bożemu, potrzeba kontynuowania tradycji przodków. ---------------- Też mnie to uderzyło: Stefan i Zbigniew mają właściwe wzorce z domu rodzinnego, ot co
Kaniu, zgadzam się właściwie z Twoją recenzją, chociaż całości nie obejrzałam (jeśli spojrzysz na godzinę mojego wpisu, to zrozumiesz dlaczego). Zaczęłam od mazura, a potem, zniesmaczona, zaczęłam się trochę na wyrywki głównie z jednego powodu - żeby się przekonać, dlaczego wkleiłaś tę inscenizację. I to "dla poprawy humoru" No i się wciągnęłam...
To prawda, scena w kalesonach jest początkowym szokiem (no, może nie aż tak bardzo po widoku kurtyny przedstawiającej obraz Bitwy Warszawskiej), ale od razu wprowadza takie mocno szwejkowo-koszarowe klimaty (pompki, gimnastyka, toaleta, musztra), nieco też nostalgiczne (wspólna fotografia oddziału żołnierzy) - a mimo silnego komizmu nie ma w niej nic obraźliwego. Polscy żołnierze podpatrywani niejako w sytuacji mało, ekhm, reprezentacyjnej okazują się zdyscyplinowani, schludni, wysportowani, pobożni (modlitwa na kolanach), dziarscy, weseli... nie ma tam właściwie negatywnych cech. A łatwo by było nawet przy ścisłym respektowaniu oryginalnych didaskaliów pokazać karykaturę - no bo powiedzmy sobie szczerze, pierwsza scena to w zasadzie końcówka niezłej całonocnej popijawy, muzyka to pieśń biesiadna, by nie rzec - pijacka, a postanowienie wytrwania w bezżenności jest wyraźnie podjęte przez braci w stanie mocno wskazującym na spożycie wysokoprocentowe No i mamy gotowy stereotyp Polaka - pijaka. A tu odwrotnie - zero promili, Wojsko Polskie nie nadużywa. Tym mnie chyba chwycili za serce. No i samym wykonaniem muzyki, któremu niewiele można chyba zarzucić - oprócz może kilku słabiej zsynchronizowanych z orkiestrą wejść solistów i lekkiej tendencji dyrygenta do nadmiernego podkręcania tempa w paru momentach nie da się do niczego specjalnie przyczepić, a niektóre fragmenty to wielkie interpretacje - na najwyższym poziomie, gdzie jedyną adekwatną reakcją jest wzruszenie, zachwyt.
W "Strasznym dworze" zakochałem się słuchając/oglądając wykonania z listopada 2015 (czyli wersji "koszarowej"), a dopiero potem zacząłem poznawać nagrania z przedstawień kanonicznie kontuszowych :-) Jednak mimo słuchania doskonalszych i lepszych wykonań, Stefan będzie mi się kojarzył z głosem Tadeusza Szlenkiera, Damazy - Ryszarda Minkiewicza, a Maciej - Zbigniewa Maciasa. Piękny pomysł z "ruchomymi obrazami" czy myśliwymi rodem z "Pana Tadeusza" (hrabia i jego dżokeje!). Zabawna Stryjenka niczym z przedwojennych komedii z Ćwiklińską lub Zimińską (patrz "Manewry miłosne") i równie zabawna scena przesłuchania Damazego pod zegarem - posadzonego na krześle niczym w filmach szpiegowskich. No i pomnikowa aria Stefana. A to wszystko mimo, że reżyser to Brytyjczyk :-) Polskość przyciąga.
Samo dzieło Moniuszki to skarbiec z którego można za każdym razem wyłowić inny fragment do wzruszeń lub poprawy humoru, a czasami jednocześnie jednego i drugiego.
Vivat Moniuszko! i Chęciński - autor libretta - też vivat!
Vivant! Był też nakręcony film, w 1976 bodajże, całkiem przyjemny - ale ja mam własny pomysł na scenariusz takiego filmu-opery, rozbudowany o dodatkowe obrazy oparte na didaskaliach i nie tylko (również z wykorzystaniem fragmentów muzyki Moniuszki - mszy, utw. fortepianowych i paru pieśni). Widzę sekwencje kolejnych scen w wyobraźni i tak sobie marzę, że chciałabym kiedyś zobaczyć te moje wizje na ekranie
Mówili o nim - najsympatyczniejszy, najbardziej kochany przez publiczność, bardziej wszechstronny niż F. Sinatra, bo nie tylko śpiewał, był również wybitnym aktorem i najlepszym w historii telewizyjnym szołmenem. Gdy Bitelsi byli już megagwiazdami, odsunął ich w cień przebojem "Everybody loves somebody". Zawsze uśmiechnięty, dowcipny, ojciec siedmiorga dzieci - załamał się po śmierci syna.
Napropo; w ub. tyg. urodziła się bratu ciotecznemu wnuczka Lila :-) Dokładnie - Liliana.
PS. Lila przyszła na swiat wieczorem, a rankiem, tego samego dnia, temu samemu bratu urodziły się wnuki trojaczki: Nikodem, Ksawery i Maksymilian. Brat ma syna i córkę i tak się złożyło, że córka powiła Lilę, a synowa trzech chłopców - w jednym dniu, w tym samym szpitalu, w tym samym mieście.
Komentarz
Wychowałam się (i znałam na pamięć główne arie) na Ładyszu, Hiolskim, Paprockim, Słonickiej i Szczepańskiej. Oczywiście w wersji winylowej.
Poza tym to wersja prawie nie okrojona (zabrakło bodajże tylko jednego duetu Stefana i Hanny) i dzięki temu akcja nabiera sensu (młodzi znali się jako dzieci = ojcowie byli serdecznymi przyjaciółmi = kurant jako element łączący wspólną przeszłość tych rodzin = żart dziewczyn nie jest przejawem niegościnności, tylko powrotem do relacji z dzieciństwa = chłopacy to nie ofermy, są bystrzakami i natychmiast rozpoznają na obrazach kogo trzeba = zrozumiałe są ich nocne wędrówki po komnacie, w której "straszy" = i że tak naprawdę chętnie biorą udział w tej zabawie, a w końcu "nie zauważają" śpiewających z nimi w kwartecie panien itd.).
Mazur... Cóż, z choreografią zawsze można dyskutować, ale w didaskaliach jest wyraźnie napisane, że to karnawał, kulig - i że goście są poprzebierani od sasa do lasa, od starożytności po nowinki modowe, więc i układy taneczne były nie tylko mazurowe.
Kiedy tak się zaczęłam zastanawiać nad świadomym anachronizmem tej inscenizacji, to musiałam przyznać, że ten pomysł broni się jako całość - bo przecież pierwotna akcja toczy się po bliżej niesprecyzowanej wojnie (w domyśle po zwycięskim powstaniu styczniowym, rok 1864), jednak "w międzyczasie" okazało się, że to jeszcze nie teraz. No więc - rok 1920 był zupełnie logiczną datą. W trakcie mazura, przed kolejną zwrotką jest taki moment, gdy w tle pojawia się cień samolotu, huk i następnie błysk (bombowiec? rok 1939?), ale nawet choć część tancerzy znika w tym momencie ze sceny, to mazur za chwilę "wybucha" ze zdwojoną siłą. A więc II wojna to tylko epizod, a żywotność narodu okazała się silniejsza.
Wreszcie ten finałowy morał - potrzeba w Polsce normalnych, szczęśliwych rodzin: czyli mąż plus żona, dzieci wychowywane po Bożemu, potrzeba kontynuowania tradycji przodków. I ta inscenizacja pokazuje właśnie podtrzymywanie polskiej tradycji, kultury żywej, różnorodnej, chętnie przekształcanej, ale w najgłębszym nurcie przekazywanej w stanie nienaruszonym z pokolenia na pokolenie.
Krótko mówiąc: sursum corda, takie jest przesłanie.
Genialny Moniuszko - ale inscenizacja jest kongenialna. Niektórych konceptów, rekwizytów nigdy bym nie zaakceptowała, bardzo brakuje mi też pokazania piękna szlacheckiego dworku, ale w odniesieniu do całości szczegóły już mnie nie drażnią.
Cyt.:
Wreszcie ten finałowy morał - potrzeba w Polsce normalnych, szczęśliwych rodzin: czyli mąż plus żona, dzieci wychowywane po Bożemu, potrzeba kontynuowania tradycji przodków.
----------------
Też mnie to uderzyło: Stefan i Zbigniew mają właściwe wzorce z domu rodzinnego, ot co
No i się wciągnęłam...
To prawda, scena w kalesonach jest początkowym szokiem (no, może nie aż tak bardzo po widoku kurtyny przedstawiającej obraz Bitwy Warszawskiej), ale od razu wprowadza takie mocno szwejkowo-koszarowe klimaty (pompki, gimnastyka, toaleta, musztra), nieco też nostalgiczne (wspólna fotografia oddziału żołnierzy) - a mimo silnego komizmu nie ma w niej nic obraźliwego. Polscy żołnierze podpatrywani niejako w sytuacji mało, ekhm, reprezentacyjnej okazują się zdyscyplinowani, schludni, wysportowani, pobożni (modlitwa na kolanach), dziarscy, weseli... nie ma tam właściwie negatywnych cech. A łatwo by było nawet przy ścisłym respektowaniu oryginalnych didaskaliów pokazać karykaturę - no bo powiedzmy sobie szczerze, pierwsza scena to w zasadzie końcówka niezłej całonocnej popijawy, muzyka to pieśń biesiadna, by nie rzec - pijacka, a postanowienie wytrwania w bezżenności jest wyraźnie podjęte przez braci w stanie mocno wskazującym na spożycie wysokoprocentowe No i mamy gotowy stereotyp Polaka - pijaka.
A tu odwrotnie - zero promili, Wojsko Polskie nie nadużywa. Tym mnie chyba chwycili za serce.
No i samym wykonaniem muzyki, któremu niewiele można chyba zarzucić - oprócz może kilku słabiej zsynchronizowanych z orkiestrą wejść solistów i lekkiej tendencji dyrygenta do nadmiernego podkręcania tempa w paru momentach nie da się do niczego specjalnie przyczepić, a niektóre fragmenty to wielkie interpretacje - na najwyższym poziomie, gdzie jedyną adekwatną reakcją jest wzruszenie, zachwyt.
No i pomnikowa aria Stefana. A to wszystko mimo, że reżyser to Brytyjczyk :-) Polskość przyciąga.
Samo dzieło Moniuszki to skarbiec z którego można za każdym razem wyłowić inny fragment do wzruszeń lub poprawy humoru, a czasami jednocześnie jednego i drugiego.
Vivat Moniuszko! i Chęciński - autor libretta - też vivat!
Był też nakręcony film, w 1976 bodajże, całkiem przyjemny - ale ja mam własny pomysł na scenariusz takiego filmu-opery, rozbudowany o dodatkowe obrazy oparte na didaskaliach i nie tylko (również z wykorzystaniem fragmentów muzyki Moniuszki - mszy, utw. fortepianowych i paru pieśni). Widzę sekwencje kolejnych scen w wyobraźni i tak sobie marzę, że chciałabym kiedyś zobaczyć te moje wizje na ekranie
W tym sezonie jest trochę inna obsada.
Moniuszko to mocarz
PS. Lila przyszła na swiat wieczorem, a rankiem, tego samego dnia, temu samemu bratu urodziły się wnuki trojaczki: Nikodem, Ksawery i Maksymilian.
Brat ma syna i córkę i tak się złożyło, że córka powiła Lilę, a synowa trzech chłopców - w jednym dniu, w tym samym szpitalu, w tym samym mieście.
Z Lilą
Malarska
Lila róż
sie wreszcie