Opowieści z dalekich prerii
Umyśliłem sobie, że założę ten wątas, i będę wrzucał do niego a to wzmianki o westernach, a to o przeczytanych książkach o Dzikim Zachodzie, a to rocznicowe wspominki o wiekopomnych strzelaninach… I inne takie, coby je wszystkie mieć, za przeproszeniem, w kupie.
A natchło mię osobiste doświadczenie sprzed paru dni. Owóż załomotał do drzwi moich jeden Kulega mój serdeczny (ech, znacie go już z mej pisaniny, ci co w poprzedniej dekadzie na przedseparatystycznym FF się udzielali – to ten sam człek, z którym drzewiey wraz do podobizny Wampira Kwasuli strzelałem, co później pociągnęło za sobą konsekwencje z zakresu teologii moralnej).
- Bywaj! – zawrzasnął od proga Kulega ów, dawny Kwasulobójca. – Na strzelnicę zaraz ze mną pojedziesz, gdzie zakup mój nowy wypróbujemy!
- Kałacha nowego kupiłeś? – spytałem zaciekawiony, bo rzeczywiście, ostatnio wynalazek starszyny Michaiła Timofiejewicza wziął nabył, bardzo piękny, choć do ognia pojedynczego wyłącznie okastrowany.
- Lepiej! – zawołał z uciechą w głosie.
- Od kałacha ni-ma lepiej – zwróciłem mu uwagę.
- A jest! – tu Kulega tok narracji na chwilę wstrzymał, dla lepszego efektu dramatycznego. Po czym zapytał słodziutko: - A o łynczesterze lewer akszyn ty słyszał, a?
O choroba. Nu słyszał, słyszał, i setki razy oglądał, choć na filmach tylko, nigdy z bliska. Kulega nabył model 94 AE. Fotków nie robiłem, ale z grubsza wygląda to tak:
Jak mówię, tylko z grubsza, bo na filmie widzimy model kalibru 30-30. Jak mawiali Rosjanie za czasów cara jegomości – triochliniejnaja wintowka, znaczy się karabin kalibru trójliniowego, to jest 3/10 cala, vulgo 7,62 mm (tak BTW triochliniejek jest jeszcze nieprzebrana mnogość, że wymienię tylko najpopularniejsze – kałachowy 7,62 x 39, NATO-wski 308 Win, mosinowy 7,62 x 54R, opiewany przez Hemingwaya 30-06, albo mocarny 300 Mag).
Tymczasem owo cudeńko, z którego przyszło nam pykać, było na patrony rewol… lewor… lewolwerowe 357 Magnum und 38 Special. Sama flinta przepiekną jest, wszystko ma na swoim miejscu. Lufa 20-calowa (508 mm), czyli w sam raz, bardzo proporcjonalna. Magazyn tulejowy pod lufą na 10 kulek. Okno wyrzutowe łusek umiejscowione tradycyjnie, u góry (przez co niektórzy nowomodni strzelacze kwękać mogą, że im lunetę trudno osadzić, no bo dzisiejsi pukacze na optykę mają osobliwe parcie).
Szczerbinka dziwna jakaś. Hamerykanie mówią na nią „zajęcze uszy” (gdzie oni takiego kłapciatego zająca widzieli? Nu, chybaś, że w Ameryce). Pod kolbą, z kabłąkiem spustowym zrośnięty, jest ów sławny wichajster do repetowania (fachowo to się nazywa: dolna dźwignia wahliwa). Ech, peem Wam, Czcigodni y Zacni, że trzask przeładowania jest przecudnie melodyjny, niemal jak w AKMS-ie.
Spust kapkie twardym mi się wydał, choć to pewnie kwestia przyzwyczajenia. O celności nie będę się wypowiadał, bośmy z wolnej ręki do celów improwizowanych walili, ale radości było moc. Odrzut praktycznie zerowy.
Na strzelnicę nadciągłem z rodzinną watahą moją niedorżniętą. Choć tym razem w niepełnym składzie, bo pani Turoniowa, jak o strzelaniu usłyszała, to jęła wypominać, jak ją ostatnio mosin kopnął boleśnie w ramię w miejscu, gdzie się jej zaczyna kolano (jak każdy widzi, erudycyjnie do „Podróży do Matecumbe” nawiązywała). Że trudno rzeczową dyskusję z babskim utyskiwaniem uskuteczniać, wziąłem jedynie potomków, sztuk trzy. Uciechę mieli wielką.
Ja sam, przyznam się, gdym onego łynczestra w garść wziął, tom wzruszenie wielkie poczuł. Stanęli mi wtenczas przed oczyma duszy mojej te wszystkie Dżony Łejny i insze Kerki Daglasy, dzieciństwa mego herosowie. Ano, nikt tego nie pojmie, kto w PRL-u wczesnej młodości nie spędził, kiedy to kulturalnem świętem bywał właśnie western w reżimowej telewizorni, przeważnie w sobotni wieczór (czytał – Jan Suzin).
Cóż mogę jeszcze powiedzieć? Karabinek lever action w kalibrze 357 mag można w Polsce zarejestrować wyłącznie dla celów sportowych. Niby w USiech wyliczyli, że patron ów na 100 yardów skutecznie obala zwierza o masie do 100 funtów (45 kg), zaś z 9 metrów kładzie nawet 90-kilowego. Również w Rosji dopuszczono taką broń do polowań na zwierzaki do 50 kilo.
Ale to nie u nas. Bo u nas, panie, łowca musi stosować się do rodzimych przepisów, skrojonych przez ludzi, których wiedza o amunicji skończyła się gdzieś tak w okolicach I wojny światowej. Owi decydenci umyślili sobie, że w kraju nad Wisłą nawet przy polowaniach na drobnicę typu: sarna czy lis, pocisk musi zachować energię przynajmniej 1000 dżuli w odległości 100 metrów od wylotu lufy. Zaś 357 mag wydusza z siebie tych dżulów ino coś kole dziewięciu setek.
Tak że jeśli ktosik chciałby nabyć taką broń do polowań w naszym udręczonym kraju, to niech bierze w słuszniejszym kalibrze, jako to 44 mag, 30-30, 454 Casul bądź 45-70. Oprócz winchesterów chwalone bardzo są marliny, chiappy i henry, swoich zwolenników mają mossbergi (w tym nawet taki jeden „taktyczny” model o wyjątkowo koszmarnym wyglądzie) i inne jeszcze marki.
Kończyć trza, więc zamiast puenty stosowną melodyjkę zapodam:
A natchło mię osobiste doświadczenie sprzed paru dni. Owóż załomotał do drzwi moich jeden Kulega mój serdeczny (ech, znacie go już z mej pisaniny, ci co w poprzedniej dekadzie na przedseparatystycznym FF się udzielali – to ten sam człek, z którym drzewiey wraz do podobizny Wampira Kwasuli strzelałem, co później pociągnęło za sobą konsekwencje z zakresu teologii moralnej).
- Bywaj! – zawrzasnął od proga Kulega ów, dawny Kwasulobójca. – Na strzelnicę zaraz ze mną pojedziesz, gdzie zakup mój nowy wypróbujemy!
- Kałacha nowego kupiłeś? – spytałem zaciekawiony, bo rzeczywiście, ostatnio wynalazek starszyny Michaiła Timofiejewicza wziął nabył, bardzo piękny, choć do ognia pojedynczego wyłącznie okastrowany.
- Lepiej! – zawołał z uciechą w głosie.
- Od kałacha ni-ma lepiej – zwróciłem mu uwagę.
- A jest! – tu Kulega tok narracji na chwilę wstrzymał, dla lepszego efektu dramatycznego. Po czym zapytał słodziutko: - A o łynczesterze lewer akszyn ty słyszał, a?
O choroba. Nu słyszał, słyszał, i setki razy oglądał, choć na filmach tylko, nigdy z bliska. Kulega nabył model 94 AE. Fotków nie robiłem, ale z grubsza wygląda to tak:
Jak mówię, tylko z grubsza, bo na filmie widzimy model kalibru 30-30. Jak mawiali Rosjanie za czasów cara jegomości – triochliniejnaja wintowka, znaczy się karabin kalibru trójliniowego, to jest 3/10 cala, vulgo 7,62 mm (tak BTW triochliniejek jest jeszcze nieprzebrana mnogość, że wymienię tylko najpopularniejsze – kałachowy 7,62 x 39, NATO-wski 308 Win, mosinowy 7,62 x 54R, opiewany przez Hemingwaya 30-06, albo mocarny 300 Mag).
Tymczasem owo cudeńko, z którego przyszło nam pykać, było na patrony rewol… lewor… lewolwerowe 357 Magnum und 38 Special. Sama flinta przepiekną jest, wszystko ma na swoim miejscu. Lufa 20-calowa (508 mm), czyli w sam raz, bardzo proporcjonalna. Magazyn tulejowy pod lufą na 10 kulek. Okno wyrzutowe łusek umiejscowione tradycyjnie, u góry (przez co niektórzy nowomodni strzelacze kwękać mogą, że im lunetę trudno osadzić, no bo dzisiejsi pukacze na optykę mają osobliwe parcie).
Szczerbinka dziwna jakaś. Hamerykanie mówią na nią „zajęcze uszy” (gdzie oni takiego kłapciatego zająca widzieli? Nu, chybaś, że w Ameryce). Pod kolbą, z kabłąkiem spustowym zrośnięty, jest ów sławny wichajster do repetowania (fachowo to się nazywa: dolna dźwignia wahliwa). Ech, peem Wam, Czcigodni y Zacni, że trzask przeładowania jest przecudnie melodyjny, niemal jak w AKMS-ie.
Spust kapkie twardym mi się wydał, choć to pewnie kwestia przyzwyczajenia. O celności nie będę się wypowiadał, bośmy z wolnej ręki do celów improwizowanych walili, ale radości było moc. Odrzut praktycznie zerowy.
Na strzelnicę nadciągłem z rodzinną watahą moją niedorżniętą. Choć tym razem w niepełnym składzie, bo pani Turoniowa, jak o strzelaniu usłyszała, to jęła wypominać, jak ją ostatnio mosin kopnął boleśnie w ramię w miejscu, gdzie się jej zaczyna kolano (jak każdy widzi, erudycyjnie do „Podróży do Matecumbe” nawiązywała). Że trudno rzeczową dyskusję z babskim utyskiwaniem uskuteczniać, wziąłem jedynie potomków, sztuk trzy. Uciechę mieli wielką.
Ja sam, przyznam się, gdym onego łynczestra w garść wziął, tom wzruszenie wielkie poczuł. Stanęli mi wtenczas przed oczyma duszy mojej te wszystkie Dżony Łejny i insze Kerki Daglasy, dzieciństwa mego herosowie. Ano, nikt tego nie pojmie, kto w PRL-u wczesnej młodości nie spędził, kiedy to kulturalnem świętem bywał właśnie western w reżimowej telewizorni, przeważnie w sobotni wieczór (czytał – Jan Suzin).
Cóż mogę jeszcze powiedzieć? Karabinek lever action w kalibrze 357 mag można w Polsce zarejestrować wyłącznie dla celów sportowych. Niby w USiech wyliczyli, że patron ów na 100 yardów skutecznie obala zwierza o masie do 100 funtów (45 kg), zaś z 9 metrów kładzie nawet 90-kilowego. Również w Rosji dopuszczono taką broń do polowań na zwierzaki do 50 kilo.
Ale to nie u nas. Bo u nas, panie, łowca musi stosować się do rodzimych przepisów, skrojonych przez ludzi, których wiedza o amunicji skończyła się gdzieś tak w okolicach I wojny światowej. Owi decydenci umyślili sobie, że w kraju nad Wisłą nawet przy polowaniach na drobnicę typu: sarna czy lis, pocisk musi zachować energię przynajmniej 1000 dżuli w odległości 100 metrów od wylotu lufy. Zaś 357 mag wydusza z siebie tych dżulów ino coś kole dziewięciu setek.
Tak że jeśli ktosik chciałby nabyć taką broń do polowań w naszym udręczonym kraju, to niech bierze w słuszniejszym kalibrze, jako to 44 mag, 30-30, 454 Casul bądź 45-70. Oprócz winchesterów chwalone bardzo są marliny, chiappy i henry, swoich zwolenników mają mossbergi (w tym nawet taki jeden „taktyczny” model o wyjątkowo koszmarnym wyglądzie) i inne jeszcze marki.
Kończyć trza, więc zamiast puenty stosowną melodyjkę zapodam:
0
Aby napisać komentarz, musisz się zalogować lub zarejestrować.
Komentarz
Sama nie szczelam, a coraz bardziey żałuję.
Natomiast po obejrzeniu tego niedawnego rimejka z Denzelem Łoszintąnem, zawrzasłem niczym nieboszczyk Kornak z Antify: - NIGDY WIĘCEJ!
Owóż jak wszystkim wiadomo, gdzieś tak w leciech 60., na fali kontrkultury przyszła koszmarna moda na spaghetti-westerny. Włoscy twórcy z całej westernowej magii przyswoili sobie tylko strzelaninę, stąd uznali, że im więcej ołowiu śwista na ekranie, tym lepiej, a już nieważne czy z sensem, czy bez (trza przyznać, że Italianowie wytyczyli tutaj szlak dla dzisiejszego kina rozrywkowego, w którym najistotniejsza wydaje się ilość fajerwerków).
Spaghetti-kowboj zabijał, oszukiwał, gwałcił, torturował, wręcz ostentacyjnie nurzał się w syfie dnia codziennego. Podbudowane to było nihilistyczną ideologią „dekonstrukcji mitu” Dzikiego Zachodu, w tym walką z tak śmiesznymi przeżytkami umierającego starego świata, jak honor, szlachetność, męstwo.
Jednakowoż nawet w owym szambie, użytkowanym przez reżyserskie beztalencia, którzy własną impotencję artystyczną maskowali stałym zwiększeniem jatki i obsceny na ekranie, zajaśniała gwiazda Sergia Leone.
Za filmami imć Serdżia specjalnie nie przepadam, ale maestrii trudno mu odmówić. Szczególnie że spiknął się z panem Enniem Morricone, któren pokazał dobitnie, że filmowa muza to nie tylko wypełniacz dłużyzn, ale jeden z najważniejszych składników całości obrazu.
Trudno tu nie wspomnieć finałowego cmentarnego starcia z „Dobrych, złych, brzydkich” – filmu, którego nie lubię, filmu który razi mnie z różnych względów, ale któren jednak posiada właśnie tę scenę, rzecz o prawdziwej wielkości:
Coś równie pięknego udało się stworzyć duetowi Leone-Morricone (choć kolejność pod względem zasług może być odwrotna) chyba tylko raz jeszcze, w finale „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie”. Co znów przypominam ino tak pro forma, bo przecie wszyscy to widzieli:
Wydawałoby się, że takich scen już się nie kręci. Bo przecie współczesny filmowiec potrafi zmieścić w takim kilkuminutowym finale z 1000 eksplozji (a i tak publika szybko o nim zapomni, bo za pół roku inny wyrobnik X Muzy upchnie w tym samym czasie już 2000 detonacyj).
Tymczasem zdarzają się takie perełki. Po tym przydługim wstępniaku wrócę do „Wygnanych” Dżoniego Too, i do wzmiankowanej sceny, będącej głębokim ukłonem w stronę panów Serdżia i Enniego.
Owóż mamy tu wątek trudnej męskiej przyjaźni. Dwaj kilerzy, z rozkazu szefa organizacji mają rozwalić swego dawnego kumpla z młodych lat, co ustatkował się i założył rodzinę. Dla jednego z zabójców rozkaz szefa to świętość (rozumiecie, wysoko rozwinięta etyka zawodowa); drugi burzy się, bo przecie stara przyjaźń nie rdzewieje.
Temat jakby oklepany po wielokroć; ale JAK tutaj pokazany. Owóż wpierw iście rycerskie przygotowanie do walki, gdy ładowaniu broni przez napadniętego towarzyszy częściowe rozładowanie spluw przez obu zabójców, aby wyrównać szanse ofiary, a śmiertelną ciszę zakłóca jedynie szczęk magazynków i stukot naboi uderzających o podłogę.
Napięcie narastające niczym temperatura wrzątku w kuchennym saganie, gdy bilateralny układ sił staje się trójkątem. Wpleciona zabawna dygresja ze starym gliną, który nie chce się w nic mieszać, bo mu zostały 3 dni do emerytury.
Różaniec w kobiecej dłoni i modlitwa, której nie zagłuszy huk wystrzałów.
I wreszcie płacz dziecka, który ma moc uspokojenia szalejących tajfunów.
Ładne to. ;o)
Dobrze znów widzieć Anthony'ego Wonga, od razu wtedy przypominam sobie "Hard Boiled" Woo.
Narobiłam sobie apetytu i chyba dziś obejrzę ten film po raz drugi.
PS. A Rio Bravo widziałam ze 20 razy.
Za horyzontem - melodramatyczny western, albo westernowy melodramat :-)
Dokupię. Na szczęście są w stałej sprzedaży
"...... stał się inspiracją dla setek produkowanych później filmów akcji......."
A oryginalnych "Siedmiu wspaniałych" można se puszczać co kilka lat bez bólu. A "Rio Bravo" to i częściej.
Edit: *) przynajmniej przeze mnie.
Prawda. Choć Miszczu Akira, pytany o "7 Wspaniałych" rzekł był, że to jego ulubiony film. Jak rozumiem, własnych nie licząc.
Nieco inaczej sprawa się ma z dziełkami Sergio Leone. One od początku są stylizowane i jako takie się je odbiera po latach.
Miłośnikom gatunku polecę pewien western, który oglądałem z wypiekami na twarzy ćwierć wieki temu a który udało mi się powtórzyć niedawno. Lonesome Dove, co przekłada się na polski "Na południe od Brazos", bo o tym mini serialu mowa, to dzieło co się zowie.
Larry McMurtry napisał scenariusz już dawno temu, z przeznaczeniem na film. Główną rolę grać miał rzecz jasna John Wayne. Do ekranizacji jednak nie dochodziło. Zniecierpliwiony autor odkupił prawa do scenariusza od wytwórni i na jego podstawie napisał powieść. Znakomitą powieść. Książka dostała Pulicera. Inna wytwórnia wykupiła prawa do jej sfilmowania
W filmie jest wszystko: piękne kobiety, strzelaniny, mnóstwo ciepła i humoru, indianie, śmierci i narodziny, w końcu dramaty. Łatwo wzruszający się widzowie spokojnie mogą ryczeć przez cały ostatni odcinek.
Cały film podstępnie skradł słynny consigliere, Robert Duvall. Ale i TommyLee daje radę.
Nakręcono potem jeszcze cztery inne seriale - dwa prequele i dwa sequele. Żaden z nich nie stał nawet obok oryginału, ale spokojnie można je obejrzeć jako ciekawostkę. Wszystkie scenariusze napisał McMurtry.
Zdecydowanie się Poleca.
Jako bonus dodaję ciekawostkę, że dwaj protagoniści mieli swoje pierwowzory w prawdziwych pogranicznikach. Więcej tutaj:
EDIT: nie Johnsona, tylko Jake'a Spoona, dammit.
"You know how it goes, Jake. You ride with an outlaw, you die with an outlaw."
Niektóre są śmieszne, gdy dejmy NATO, jeden szeryf trafił bandytę precyzyjnie w… wylot lufy kolta, a ponieważ bandzior zdążył nacisnąć spust i odpalić nabój, więc oba pociski zderzyły się w rzeczonej lufie, co oczywiście nie wyszło na zdrowie właścicielowi spluwy.
Inne zaś mrożą krew w żyłach, jak historia starcia panów Andersona i McCluskiego, którzy odbyli klasyczny pojedynek na mejn strit, wyładowując w siebie zawartość bębenków. Następnie oba, podziurawieni jak rzeszoto, padli na glebę, co wszakże nie zakończyło dramatu. Obaj bowiem, brocząc krwią, poczołgali się ku sobie.
Widzowie, którzy stawili się licznie, by dać folgę kibicowskim namiętnościom, chcieli w tym momencie przerwać starcie. Jednakże sędziujący spotkaniu miejscowy sklepikarz (powszechnie szanowany obywatel, któremu powierzono odpowiedzialną funkcję arbitra z uwagi na nieposzlakowaną opinię) orzekł, że wszystko jest w porządku i gramy dalej!
Skutkiem tego ganfajterzy kontynuowali wyjaśnianie sobie spornych kwestyj, tym razem przy pomocy noży. Obaj zawodnicy wykazali się równie morderczą skutecznością, stąd można uznać, że spotkanie zakończyło się remisem.
O wodzu Czerwonej Chmurze, Szalonym Koniu, masakrze Fettermana i okolicach:
Kit Carson, podbój nowego Meksyku i Kalifornii:
Biali i Komancze, czyli rzecz o okrucieństwie dwóch światów, mój debeściak:
Trochę bokotematycznie, acz zahaczające o wątek epoką i autorem poprzedniego dzieła:
Knigi grubaśne, ale czyta się wartko. Co mnie ujęło, to w miarę bezstronne podejście autorów, którzy wyraźnie lubią swoich bohaterów, ale ich ciemnych sprawek nie zamiatają pod dywan. Dlatego jeśli ktoś spodziewa się jednowymiarowej opowiastki, np. o cywilizacyjnej misji białego człowieka niosącego kaganek oświecena wśród dzikie ludy, albo o bohaterskim oporze szlachetnych czerwonoskórych wojowników przeciw agresji zbrodniczych białasów - ten może być mocno zawiedziony.
Odświeżam sobie właśnie "Little Big Horn" p. Grzegorza Swobody. Łońskiego roku wyszło drugie wydanie, zdaje się, że chyba poszerzone i grubaśniejsze (choć ni-mam jak porównać, bo poprzednie ktoś ode mnie pożyczył, no i nie oddał, grrr...). Rzecz naszpikowana faktami, a przy tym z wyraźnymi sympatiami dla Białasów, co w dzisiejszych polit-poprawnych czasach częste nie jest.