Nasz b. kolega podniósł kwestię martylorogii ludności ślązakowskiej. Na fejsiku odpowiedział mu Marian Panic tekstem tak mocnym, że nie potrafię go nie przekleić, choć starałem się powstrzymać się...
Marian Panic
20 maja o 14:40
Aby odsapnąć trochę od kampanii wyborczej zdecydowałem się sięgnąć po temat, który z racji mojego pochodzenia zawsze był mi bliski. Ale też nieco frustrujący, by nie powiedzieć bolesny. Sprowokował mnie do tego Szczepan Twardoch swoim wpisem na Facebooku. Nie śledzę profilu tego "polskiego pisarza" (polnischer Schriftsteller) - jak go złośliwie nazywają niemieckie gazety 🙂, ale skoro podrzucił mi go sam Facebook (pewnie nie bez przyczyny), to się odniosę. Nie chciałbym się tutaj odnosić do zasadniczej treści tego postu, choć akurat to, że sprawa rejestracji rosyjskich zbrodni zderzyła się ze ścianą całkowitej indolencji i dezynwoltury rządu Tuska, nie dziwi mnie w najmniejszym nawet stopniu. Nie chciałbym tu też oceniać zaangażowania "naszego śląskiego wieszcza" w sprawy ukraińskie - jeśli czyni to szczerze to to pochwalam, gdyż sam ani przez moment nie zgasiłem w sobie sympatii dla Ukraińców walczących z rosyjską barbarią, pomimo licznych aktów niewdzięczności i braku rozsądku ze strony ich elit i mediów. Aczkolwiek trochę się jednak zastanawiam, czy w przypadku Twardocha nie stoi za tym jakaś kalkulacja, jakiś interes. Oczywiście byłoby przesadą twierdzić, że w tym co robi dla Ukraińców przejawia się w jakiś sposób jego niezbyt ciepły stosunek do Polski, wyrażający się w słynnej frazie "pie#dol się Polsko", ale głowy bym jednak nie dał. No bo skoro wśród Polaków spada drastycznie sympatia dla Ukraińców (spowodowana różnymi subiektywnymi i obiektywnymi czynnikami), to Twardoch, jako ten "uciskany Ślązak", którego okrutny los skazał na życie pod "polską okupacją", nie może się przecież pozycjonować inaczej jak tylko w kontrze do zachowań tych wszetecznych "Przeków", którzy każdego zdradzą. Wcale więc nie wykluczone, że tym swoim antypolskim nosem wyczuł tu jakąś koniunkturę, uznał, że da się na tym coś ugrać, coś zarobić, zwłaszcza w Niemczech, które jak wiadomo od pewnego czasu stały się forpocztą oporu przeciwko rosyjskiemu imperializmowi. Właśnie mam przed sobą kolejny artykuł z niemieckiej gazety (dziękuję pani Ewie za podrzucenie), gdzie promuje swoją najnowszą książkę, swój "Kriegsroman" - jak go w tym artykule określają. Nie wiem jaki jest polski tytuł tej książki, niemiecki brzmi "Die Nulllinie" (Linia Zero). Nie żebym odmawiał mu prawa do napisania książki podejmującej temat wojny na Ukrainie, ani też promowania jej w Niemczech, broń mnie Panie Boże, to i tak lepsze niż opluwanie Polski w niemieckich gazetach, w czym się wyspecjalizował - dla mnie ważniejsze jest tu co innego, mianowicie fakt, że w tym swoim poście na FB nawiązał (co prawda tylko jednym zdaniem) do martyrologii Ślązaków.
Piszę jako syn śląskiej ziemi, Ślązak z dziada pradziada, w dodatku z rodziny o zdecydowanie proniemieckiej orientacji, której to orientacji na szczęście nie przekazano mi w genach. Niemniej jednak trudno byłoby mnie posądzić o jakieś szczególne uprzedzenia do pana Twardocha, wynikające z diametralnie różnych doświadczeń rodzinnych czy historycznych. Historię Śląska, zwłaszcza tę najnowszą, znam bardzo dobrze. Znam ją choćby z relacji i doświadczeń mojej najbliższej rodziny. Sowieckich zbrodni na ludności śląskiej nie zamierzam w najmniejszych nawet stopniu wybielać ani usprawiedliwiać, a przykładów ich barbarzyństwa sam mógłbym przytoczyć całą masę, choćby na podstawie wspomnień i doświadczeń moich rodziców i dziadków. Niemniej jednak uważam, że nie zwalnia mnie to z obowiązku stawiania dość zasadniczych i nieco kłopotliwych (również dla mnie) pytań. Jednym z nich byłoby: dlaczegóż to Ślązacy mieli być przez sowieckich "wyzwolicieli" traktowani lepiej niż inni Niemcy? Zwłaszcza, że niewiele lepiej (a właściwie wcale nie lepiej) traktowani byli Polacy i inne narody, które miały jednak więcej odwagi stawić czoła Hitlerowi), podczas gdy nasi ziomkowie, panie Twardoch - powiedzmy to uczciwie - żadnego oporu nie stawiali (pomijając chwalebne, ale jednak nieliczne wyjątki, i to głównie ci, którzy posiadali polską świadomość, czuli się po prostu Polakami, trudno więc ich traktować jako bohaterów i męczenników ekskluzywnie śląskich). Odpowiedź w stylu "bo nie było wolno" - jak w tym złośliwym dowcipie o Czechach - raczej mnie nie satysfakcjonuje, a jeśli nawet przyjąć, że takie usprawiedliwienie z uwagi na niebywałą brutalność hitlerowskiego reżimu byłoby do zaakceptowania, to jednak nie daje to zbytniej legitymacji do kreowania się na szczególną ofiarę w kraju tak doświadczonym jak Polska, gdzie na każdym kroku znaleźć można pomniki straszliwej martyrologii, ślady niebywałych potworności, jakich polski naród doświadczył z rąk obu oprawców. Czy pan, panie Twardoch doprawdy nie czuje, że w Polsce trudno byłoby zaimponować tą naszą śląską martyrologią, a zestawianie jej z martyrologią ludności ukraińskiej jest tyleż śmiałe, co i jednak mocno anachroniczne?
OK, zaraz po przejściu frontu wielu Ślązaków doznało rzeczywiście straszliwych prześladowań ze strony sowieckich "wyzwolicieli" i polskojęzycznych komunistów, i temu nikt nie zaprzecza. Tyle że nie wynikało to ze szczególnego uwzięcia się na nas, Ślązaków, ale raczej z niemożności rozróżnienia. No bo jak taki enkawudzista albo inny politruk w sowieckim czy "polskim" mundurze miałby na pierwszy rzut oka rozpoznać, kto jest faszystą-Niemcem, a kto niewinnym Ślązakiem? Choć trzeba uczciwie dodać, że władze polskie starały się to robić (często wbrew sowietom) i nierzadko ulegały jednak "czarowi" tej naszej śląskiej niewinności, za co potem wielu musiało się odwdzięczać i poświadczać tę swoją niewinność wstępowaniem do partii komunistycznej. A przecież w większości przypadków ten "Persilschein" Ślązaków był tak samo wątpliwy jak w przypadku innych Niemców, którzy w czasie wojny - jak wiadomo - byli w większości "listonoszami", "konduktorami", a w najgorszym razie trębaczami w orkiestrze strażackiej tudzież wojskowej, a o Auschwitz nie mogli przecież nic wiedzieć.
Każdy kto jednak uczciwie podchodzi do przeszłości - a za czyny naszych antenatów się przecież nie odpowiada - wie doskonale, że prawda była o wiele bardziej skomplikowana, a momentami zwyczajnie wstydliwa. Owszem, na początku nie było na Śląsku szczególnego entuzjazmu dla władzy hitlerowskiej (świadczą o tym liczne "wice", jakie krążyły wtedy po miastach i wsiach), ale z upływem lat przeradzało się to w milczącą przychylność a potem nawet w entuzjazm. Wszak Adolf zapewnił prosperitę a poziom życia w zaledwie kilka lat znacząco się poprawił. Na mojej rodzinnej wsi do Hitlera przekonał się nawet "krzywy Rufin" (krume Rufin) (taka miejscowa legenda), nieco upośledzony człowiek , który podczas polskiego wiecu w Opolu tuż przed Plebiscytem w roku 1921 (gdzie zaplątał się prawdopodobnie przypadkowo) został tak okrutnie pobity przez niemieckie bojówki, że stał się kaleką. Krzywy Rufin po niemiecku praktycznie nie mówił, ale chodząc po ulicy pozdrawiał wszystkich frazą "Hitler gut chop". To jego "wyznanie wiary" i tak ostatecznie nie przyniosło mu ocalenia, bo za zgodą rodziny trafił wkrótce potem do szpitala psychiatrycznego w Lublińcu, gdzie stał się prawdopodobnie ofiarą słynnej akcji "T4" czyli przeprowadzonej na polecenie tzw. Komitetu Rzeszy do spraw Naukowej Rejestracji Chorób Dziedzicznych i Wrodzonych straszliwej akcji uśmiercania zastrzykiem z fenolu pacjentów szpitali psychiatrycznych.
Ale zostawmy biednego Rufina, znam jeszcze inne "ciekawe" historie. Znam je oczywiście z relacji mojego śp. ojca, bo przecież urodziłem się całą dekadę po wojnie i nie mogę ich pamiętać. Na przykład polowanie z nagonką, jaką miejscowa ludność - sami poczciwi i bogobojni Ślązacy - na wiosnę 1943 urządzili w pobliskich lasach. Zwierzyną łowną było dwóch zbiegłych z niewoli sowieckich jeńców, którzy ukrywali się w okolicznych lasach. Polowanie zakończyło się "sukcesem", a celnym strzałem popisali się: kierownik miejscowej szkoły i pewien gefreiter, syn miejscowego rolnika, będący akurat na urlopie z wojska. Spudłował natomiast burmistrz gminy, za co w latach 90. doczekał się swojej ulicy w tejże miejscowości. Nie żartuję, można to sprawdzić! No może nie za to, że spudłował, raczej za to, że był także miejscowym nauczycielem, poetą, miłośnikiem przyrody i redaktorem w lokalnej gazecie o wdzięcznej nazwie Oberschlesischer Wanderer. Innych jego zasług niestety nie znam. Ot, taka ta nasza śląska specyfika, panie Twardoch.
Tutaj warto zauważyć, że polska historiografia i literatura ogólnie rzecz biorąc raczej dość łagodnie obeszła się z tą naszą śląską "specyfiką", która zanim stała się "martyrologią" była jednak wcześniej - co tu dużo mówić - kolaboracją i uczestnictwem w zbrodni. Wynika to być może z tej estymy, jaką nas Ślązaków od zawsze darzyła cała reszta Polski, od zawsze pełna uznania dla naszych śląskich cnót: naszego etosu pracy, naszej religijności, naszej uczciwości i czego tam jeszcze, które przecież stoją w rażącej sprzeczności z czymś takim jak kolaboracja, udział w zbrodniach, czy choćby tylko szmalcownictwo i denuncjacja. Zresztą w oczach reszty Polski Ślązacy to przecież Polacy, jakże więc mogliby kolaborować z Niemcami? Jakże mogliby być uwikłani w zbrodnie w mundurach SS czy Wehramachtu, a nawet bez munduru? Ok, Twardoch nie uważa Ślązaków za Polaków, mocno się od polskości odcina, dla niego to wręcz obraza (z wyjątkiem oczywiście tych momentów, gdy świętowany jest w niemieckich cajtungach jako ten "polnischer Schriftsteller") więc przynajmniej w tym punkcie jest on na swój sposób uczciwy. A i pożyteczny, gdyż osłabia to niejako siłę rażenia tych wszystkich insynuacji i wyliczeń, iluż to Polaków podczas wojny służyło w mundurach Wehrmachtu a nawet w SS. Dodam, że jest to dość standardowa odpowiedź wielu Ukraińców na nasze zaczepki o Wołyń czy służbę w SS Galizien tudzież w licznych ukraińskich Schutzmanschaftach.
Rzuciłem tutaj sugestię, że Twardochowi z tą naszą śląską martyrologią jest o tyle do twarzy, że temat współudziału ludności śląskiej w niemieckiej machinie zbrodni w literaturze i historiografii jest praktycznie przemilczany. Nie jestem zbytnim znawcą tematu, ale wydaje mi, że jest tego naprawdę bardzo mało, choć się zdarza. Mnie utkwił w pamięci z pozoru mało znaczący epizod z pewnej bardzo znanej książki. A utkwił mi dlatego, że odnosi się bezpośrednio do moich rodzinnych stron. Otóż we wspomnieniach wojennych Jana Nowaka-Jeziorańskiego znaleźć można krótki fragment, w którym opisuje epizod, jaki zdarzył mu się w pociągu podczas jego misji jako ów Kurier z Warszawy. Podczas próby przedostania się przez teren Rzeszy do aliantów, na pewnej stacji kolejowej na Śląsku został rozpoznany i zadenuncjowany przez Ślązaczkę, dlatego musiał się salwować ucieczką i dalszą podróż odbyć na piechotę. Kiedyś podrzuciłem tę książkę memu śp. ojcu, i gdy trafił na ten fragment ożywił się mocno. "Ja tę historię chyba znam" - powiedział nieco zadumany, choć nigdy tej książki nie czytał. Okazało się, że jako kilkunastoletni chłopiec pracował jako pomocnik w przydworcowej restauracji na tej właśnie stacji i był świadkiem wydarzenia, które jako żywo przypominało tamto. Oczywiście nie ma pewności czy była to ta sama historia, ale wydaje się dość prawdopodobne. W każdym razie jeszcze długo potem kolejarze przy piwie opowiadali sobie tę "niesamowitą" historię, jak to pewna dzielna kobieta (podobno żona miejscowego kościelnego) zdemaskowała polskiego szpiega i powiadomiła Gestapo. Szpieg co prawda uciekł, ale "legenda" żyła jeszcze długo potem. Oczywiście takimi pojedynczymi przykładami trudno byłoby czegokolwiek dowieść. Nie jest to zresztą moją rolą, nie jestem historykiem. Ale znam jeszcze inne historie, już całkiem osobiste, którymi mógłbym się podzielić, a których w książkach Twardocha (nawet tych pisanych w "języku ślunskim" nie uświadczycie. Tym razem nie będzie to historia wyjęta z archiwum pamięciowego mego ojca, ale całkiem osobista, już powojenna, bo kto powiedział, że ten specyficzny śląski "etos" w takiej czy inny postaci nie mógł przetrwać dłużej, być może nawet do dnia dzisiejszego.
Otóż, kiedyś rodzice zabrali mnie na Górę św. Anny (na Annaberg). Miałem wtedy może 10 lat. Był z nami także wujek "Jorg", brat mojej mamy, który, jako że sam nie miał dzieci, pełnił rolę pomocniczą w wychowaniu naszej sporej gromadki. Lubiliśmy go i podziwialiśmy go za mądrość, gdyż jako jedyny w rodzinie miał średnie wykształcenie. I jako jedyny z rodziny - nie będziemy tego ukrywać - należał do partii. Nie, nie do tamtej nazistowskiej, na to był za młody, należał do PZPR. Pretekstem wyjazdu na Górę św. Anny był odpust w tym śląskim sanktuarium. Jednak na miejscu okazało się, że głównym celem "pielgrzymki" dla mego wujka (no i niestety dla mnie) nie było uczestnictwo we mszy odpustowej w bazylice Franciszkanów, tylko coś zupełnie innego. Otóż wuj trochę potajemnie wykradł mnie ze mszy i zaprowadził na pewne szczególne miejsce. Pokazał mi ów imponujący, wykuty w skale amfiteatr, jaki Niemcy wybudowali tam w latach trzydziestych tamtego wieku i na którym odbywały się chyba największe na Śląsku zjazdy i manifestacje partii nazistowskiej. Dla wujka była to wycieczka sentymentalna, gdyż 20 lat wcześniej sam osobiście w mundurze Hitlerjugend wraz z całą szkołą wiwatował na cześć Führera podczas któregoś z tych zlotów. Opowiadał o tym bez cienia zakłopotania czy wyrzutów, a jego głos brzmiał bez mała uroczyście. Nie omieszkał też opowiedzieć mi barwnie o pewnym "wspaniałym" pomniku, który stał tam do 1945 (zastąpiony potem Pomnikiem Powstańców Śląskich dłuta Ksawerego Dunikowskiego). Nie wiem czy jakiś onkel zabierał Trwardocha na "Annaberg" w celach historyczno-dydaktycznych, ale nie jest to bynajmniej wykluczone, wszak z tych jego Pilchowic do owego "sanktuarium" jest całkiem niedaleko, nie dalej niż z mojej rodzinnej wsi.
No więc jeśli Twardoch widzi jakąś oczywistą paralelę pomiędzy dzisiejszymi zbrodniami rosyjskimi na Ukrainie, a tzw. "Tragedią Górnośląską" z 1945 i wyprowadza z tego jakieś zobowiązania i powinności, to ja jako ten Ślązak zgłaszam tutaj votum separatum. Nie dlatego, że żadnych podobieństw nie ma (metody ruskich były i są zawsze takie same), ale dlatego, że jakoś tak mimo woli - i trochę paradoksalnie - wpisuje mi się to w putinowską propagandę. Wszak według niej ta "operacja specjalna", jaką Rosjanie przeprowadzają na Ukrainie, ma na celu oczyszczenie Ukrainy od "nacystów", czyli z pozoru tak, jak wtedy, w 1945 na Śląsku. Ale na tym podobieństwa się niestety kończą, a cała teza jest jednak bardzo, ale to bardzo ryzykowana i ze wszech miar szkodliwa. Szkodliwa dla samych Ukraińców, którzy swoim kultem Bandery a nawet Szuchowycza i tak już sobie mocno u nas nagrabili, więc po co im jeszcze dokładać "śląską martyrologią" i być może zachęcać ukraińską diasporę na Śląsku do odwiedzania miejsc pamięci "Tragedii Górnośląskiej" - tak rzekomo podobnej do ich dzisiejszego dramatu, i co być może w jakiś symboliczny sposób znajduje także wyraz w podobieństwie naszych flag - śląskiej i ukraińskiej. No a przede wszystkim jest straszliwie anachroniczna, jest tak bezczelnie anachroniczna, że aż nie mogę uwierzyć, że inteligentny i bardzo zdolny pisarz taką próbę podejmuje.
I co? Mackiewicz opowiedziałby się za przywróceniem emerytur sbekom (czy jak to się nazywało), za sraczkoskim, za ryżym chujem, za millerem, za cimoszko, za rosatim, za tymi wszystkimi wujami. Jak mu się to klei? Chyba tylko marki niemieckie zwane obecnie euro są w stanie to skleić.
Ale zostawmy biednego Rufina, znam jeszcze inne "ciekawe" historie. Znam je oczywiście z relacji mojego śp. ojca, bo przecież urodziłem się całą dekadę po wojnie i nie mogę ich pamiętać. Na przykład polowanie z nagonką, jaką miejscowa ludność - sami poczciwi i bogobojni Ślązacy - na wiosnę 1943 urządzili w pobliskich lasach. Zwierzyną łowną było dwóch zbiegłych z niewoli sowieckich jeńców, którzy ukrywali się w okolicznych lasach. Polowanie zakończyło się "sukcesem", a celnym strzałem popisali się: kierownik miejscowej szkoły i pewien gefreiter, syn miejscowego rolnika, będący akurat na urlopie z wojska. Spudłował natomiast burmistrz gminy, za co w latach 90. doczekał się swojej ulicy w tejże miejscowości. Nie żartuję, można to sprawdzić! No może nie za to, że spudłował, raczej za to, że był także miejscowym nauczycielem, poetą, miłośnikiem przyrody i redaktorem w lokalnej gazecie o wdzięcznej nazwie Oberschlesischer Wanderer. Innych jego zasług niestety nie znam. Ot, taka ta nasza śląska specyfika, panie Twardoch.
Marcin Kryształowicz zrobił o tym bardzo sprawny film z Dorocińskim. Obława (2012). Oparty o los ojca reżysera. Niestety trochę wtedy Pokłosie zagłuszyło ten film, bo było związane z powrotem na duży ekran Pasikowskiego, ale Ślązacy tam dużo wyłapią w Obławie. Początkowy dialog z prowadzonym na odstrzał to w ogóle definicja przemyśleń na temat losów śląskich piłkarzy.
Komentarz
Potrzeby ma też duże. I ego prowadzi nieustanna wojnę z potrzebami. Pisarza by trzeba, by to opisać.
Po prostu gardzi Polakami po całości, jak na wiceniemca przystało.
Nasz b. kolega podniósł kwestię martylorogii ludności ślązakowskiej. Na fejsiku odpowiedział mu Marian Panic tekstem tak mocnym, że nie potrafię go nie przekleić, choć starałem się powstrzymać się...
Marian Panic
20 maja o 14:40
Aby odsapnąć trochę od kampanii wyborczej zdecydowałem się sięgnąć po temat, który z racji mojego pochodzenia zawsze był mi bliski. Ale też nieco frustrujący, by nie powiedzieć bolesny. Sprowokował mnie do tego Szczepan Twardoch swoim wpisem na Facebooku. Nie śledzę profilu tego "polskiego pisarza" (polnischer Schriftsteller) - jak go złośliwie nazywają niemieckie gazety 🙂, ale skoro podrzucił mi go sam Facebook (pewnie nie bez przyczyny), to się odniosę. Nie chciałbym się tutaj odnosić do zasadniczej treści tego postu, choć akurat to, że sprawa rejestracji rosyjskich zbrodni zderzyła się ze ścianą całkowitej indolencji i dezynwoltury rządu Tuska, nie dziwi mnie w najmniejszym nawet stopniu. Nie chciałbym tu też oceniać zaangażowania "naszego śląskiego wieszcza" w sprawy ukraińskie - jeśli czyni to szczerze to to pochwalam, gdyż sam ani przez moment nie zgasiłem w sobie sympatii dla Ukraińców walczących z rosyjską barbarią, pomimo licznych aktów niewdzięczności i braku rozsądku ze strony ich elit i mediów. Aczkolwiek trochę się jednak zastanawiam, czy w przypadku Twardocha nie stoi za tym jakaś kalkulacja, jakiś interes. Oczywiście byłoby przesadą twierdzić, że w tym co robi dla Ukraińców przejawia się w jakiś sposób jego niezbyt ciepły stosunek do Polski, wyrażający się w słynnej frazie "pie#dol się Polsko", ale głowy bym jednak nie dał. No bo skoro wśród Polaków spada drastycznie sympatia dla Ukraińców (spowodowana różnymi subiektywnymi i obiektywnymi czynnikami), to Twardoch, jako ten "uciskany Ślązak", którego okrutny los skazał na życie pod "polską okupacją", nie może się przecież pozycjonować inaczej jak tylko w kontrze do zachowań tych wszetecznych "Przeków", którzy każdego zdradzą. Wcale więc nie wykluczone, że tym swoim antypolskim nosem wyczuł tu jakąś koniunkturę, uznał, że da się na tym coś ugrać, coś zarobić, zwłaszcza w Niemczech, które jak wiadomo od pewnego czasu stały się forpocztą oporu przeciwko rosyjskiemu imperializmowi. Właśnie mam przed sobą kolejny artykuł z niemieckiej gazety (dziękuję pani Ewie za podrzucenie), gdzie promuje swoją najnowszą książkę, swój "Kriegsroman" - jak go w tym artykule określają. Nie wiem jaki jest polski tytuł tej książki, niemiecki brzmi "Die Nulllinie" (Linia Zero). Nie żebym odmawiał mu prawa do napisania książki podejmującej temat wojny na Ukrainie, ani też promowania jej w Niemczech, broń mnie Panie Boże, to i tak lepsze niż opluwanie Polski w niemieckich gazetach, w czym się wyspecjalizował - dla mnie ważniejsze jest tu co innego, mianowicie fakt, że w tym swoim poście na FB nawiązał (co prawda tylko jednym zdaniem) do martyrologii Ślązaków.
Piszę jako syn śląskiej ziemi, Ślązak z dziada pradziada, w dodatku z rodziny o zdecydowanie proniemieckiej orientacji, której to orientacji na szczęście nie przekazano mi w genach. Niemniej jednak trudno byłoby mnie posądzić o jakieś szczególne uprzedzenia do pana Twardocha, wynikające z diametralnie różnych doświadczeń rodzinnych czy historycznych. Historię Śląska, zwłaszcza tę najnowszą, znam bardzo dobrze. Znam ją choćby z relacji i doświadczeń mojej najbliższej rodziny. Sowieckich zbrodni na ludności śląskiej nie zamierzam w najmniejszych nawet stopniu wybielać ani usprawiedliwiać, a przykładów ich barbarzyństwa sam mógłbym przytoczyć całą masę, choćby na podstawie wspomnień i doświadczeń moich rodziców i dziadków. Niemniej jednak uważam, że nie zwalnia mnie to z obowiązku stawiania dość zasadniczych i nieco kłopotliwych (również dla mnie) pytań. Jednym z nich byłoby: dlaczegóż to Ślązacy mieli być przez sowieckich "wyzwolicieli" traktowani lepiej niż inni Niemcy? Zwłaszcza, że niewiele lepiej (a właściwie wcale nie lepiej) traktowani byli Polacy i inne narody, które miały jednak więcej odwagi stawić czoła Hitlerowi), podczas gdy nasi ziomkowie, panie Twardoch - powiedzmy to uczciwie - żadnego oporu nie stawiali (pomijając chwalebne, ale jednak nieliczne wyjątki, i to głównie ci, którzy posiadali polską świadomość, czuli się po prostu Polakami, trudno więc ich traktować jako bohaterów i męczenników ekskluzywnie śląskich). Odpowiedź w stylu "bo nie było wolno" - jak w tym złośliwym dowcipie o Czechach - raczej mnie nie satysfakcjonuje, a jeśli nawet przyjąć, że takie usprawiedliwienie z uwagi na niebywałą brutalność hitlerowskiego reżimu byłoby do zaakceptowania, to jednak nie daje to zbytniej legitymacji do kreowania się na szczególną ofiarę w kraju tak doświadczonym jak Polska, gdzie na każdym kroku znaleźć można pomniki straszliwej martyrologii, ślady niebywałych potworności, jakich polski naród doświadczył z rąk obu oprawców. Czy pan, panie Twardoch doprawdy nie czuje, że w Polsce trudno byłoby zaimponować tą naszą śląską martyrologią, a zestawianie jej z martyrologią ludności ukraińskiej jest tyleż śmiałe, co i jednak mocno anachroniczne?
OK, zaraz po przejściu frontu wielu Ślązaków doznało rzeczywiście straszliwych prześladowań ze strony sowieckich "wyzwolicieli" i polskojęzycznych komunistów, i temu nikt nie zaprzecza. Tyle że nie wynikało to ze szczególnego uwzięcia się na nas, Ślązaków, ale raczej z niemożności rozróżnienia. No bo jak taki enkawudzista albo inny politruk w sowieckim czy "polskim" mundurze miałby na pierwszy rzut oka rozpoznać, kto jest faszystą-Niemcem, a kto niewinnym Ślązakiem? Choć trzeba uczciwie dodać, że władze polskie starały się to robić (często wbrew sowietom) i nierzadko ulegały jednak "czarowi" tej naszej śląskiej niewinności, za co potem wielu musiało się odwdzięczać i poświadczać tę swoją niewinność wstępowaniem do partii komunistycznej. A przecież w większości przypadków ten "Persilschein" Ślązaków był tak samo wątpliwy jak w przypadku innych Niemców, którzy w czasie wojny - jak wiadomo - byli w większości "listonoszami", "konduktorami", a w najgorszym razie trębaczami w orkiestrze strażackiej tudzież wojskowej, a o Auschwitz nie mogli przecież nic wiedzieć.
Każdy kto jednak uczciwie podchodzi do przeszłości - a za czyny naszych antenatów się przecież nie odpowiada - wie doskonale, że prawda była o wiele bardziej skomplikowana, a momentami zwyczajnie wstydliwa. Owszem, na początku nie było na Śląsku szczególnego entuzjazmu dla władzy hitlerowskiej (świadczą o tym liczne "wice", jakie krążyły wtedy po miastach i wsiach), ale z upływem lat przeradzało się to w milczącą przychylność a potem nawet w entuzjazm. Wszak Adolf zapewnił prosperitę a poziom życia w zaledwie kilka lat znacząco się poprawił. Na mojej rodzinnej wsi do Hitlera przekonał się nawet "krzywy Rufin" (krume Rufin) (taka miejscowa legenda), nieco upośledzony człowiek , który podczas polskiego wiecu w Opolu tuż przed Plebiscytem w roku 1921 (gdzie zaplątał się prawdopodobnie przypadkowo) został tak okrutnie pobity przez niemieckie bojówki, że stał się kaleką. Krzywy Rufin po niemiecku praktycznie nie mówił, ale chodząc po ulicy pozdrawiał wszystkich frazą "Hitler gut chop". To jego "wyznanie wiary" i tak ostatecznie nie przyniosło mu ocalenia, bo za zgodą rodziny trafił wkrótce potem do szpitala psychiatrycznego w Lublińcu, gdzie stał się prawdopodobnie ofiarą słynnej akcji "T4" czyli przeprowadzonej na polecenie tzw. Komitetu Rzeszy do spraw Naukowej Rejestracji Chorób Dziedzicznych i Wrodzonych straszliwej akcji uśmiercania zastrzykiem z fenolu pacjentów szpitali psychiatrycznych.
Ale zostawmy biednego Rufina, znam jeszcze inne "ciekawe" historie. Znam je oczywiście z relacji mojego śp. ojca, bo przecież urodziłem się całą dekadę po wojnie i nie mogę ich pamiętać. Na przykład polowanie z nagonką, jaką miejscowa ludność - sami poczciwi i bogobojni Ślązacy - na wiosnę 1943 urządzili w pobliskich lasach. Zwierzyną łowną było dwóch zbiegłych z niewoli sowieckich jeńców, którzy ukrywali się w okolicznych lasach. Polowanie zakończyło się "sukcesem", a celnym strzałem popisali się: kierownik miejscowej szkoły i pewien gefreiter, syn miejscowego rolnika, będący akurat na urlopie z wojska. Spudłował natomiast burmistrz gminy, za co w latach 90. doczekał się swojej ulicy w tejże miejscowości. Nie żartuję, można to sprawdzić! No może nie za to, że spudłował, raczej za to, że był także miejscowym nauczycielem, poetą, miłośnikiem przyrody i redaktorem w lokalnej gazecie o wdzięcznej nazwie Oberschlesischer Wanderer. Innych jego zasług niestety nie znam. Ot, taka ta nasza śląska specyfika, panie Twardoch.
Tutaj warto zauważyć, że polska historiografia i literatura ogólnie rzecz biorąc raczej dość łagodnie obeszła się z tą naszą śląską "specyfiką", która zanim stała się "martyrologią" była jednak wcześniej - co tu dużo mówić - kolaboracją i uczestnictwem w zbrodni. Wynika to być może z tej estymy, jaką nas Ślązaków od zawsze darzyła cała reszta Polski, od zawsze pełna uznania dla naszych śląskich cnót: naszego etosu pracy, naszej religijności, naszej uczciwości i czego tam jeszcze, które przecież stoją w rażącej sprzeczności z czymś takim jak kolaboracja, udział w zbrodniach, czy choćby tylko szmalcownictwo i denuncjacja. Zresztą w oczach reszty Polski Ślązacy to przecież Polacy, jakże więc mogliby kolaborować z Niemcami? Jakże mogliby być uwikłani w zbrodnie w mundurach SS czy Wehramachtu, a nawet bez munduru? Ok, Twardoch nie uważa Ślązaków za Polaków, mocno się od polskości odcina, dla niego to wręcz obraza (z wyjątkiem oczywiście tych momentów, gdy świętowany jest w niemieckich cajtungach jako ten "polnischer Schriftsteller") więc przynajmniej w tym punkcie jest on na swój sposób uczciwy. A i pożyteczny, gdyż osłabia to niejako siłę rażenia tych wszystkich insynuacji i wyliczeń, iluż to Polaków podczas wojny służyło w mundurach Wehrmachtu a nawet w SS. Dodam, że jest to dość standardowa odpowiedź wielu Ukraińców na nasze zaczepki o Wołyń czy służbę w SS Galizien tudzież w licznych ukraińskich Schutzmanschaftach.
Rzuciłem tutaj sugestię, że Twardochowi z tą naszą śląską martyrologią jest o tyle do twarzy, że temat współudziału ludności śląskiej w niemieckiej machinie zbrodni w literaturze i historiografii jest praktycznie przemilczany. Nie jestem zbytnim znawcą tematu, ale wydaje mi, że jest tego naprawdę bardzo mało, choć się zdarza. Mnie utkwił w pamięci z pozoru mało znaczący epizod z pewnej bardzo znanej książki. A utkwił mi dlatego, że odnosi się bezpośrednio do moich rodzinnych stron. Otóż we wspomnieniach wojennych Jana Nowaka-Jeziorańskiego znaleźć można krótki fragment, w którym opisuje epizod, jaki zdarzył mu się w pociągu podczas jego misji jako ów Kurier z Warszawy. Podczas próby przedostania się przez teren Rzeszy do aliantów, na pewnej stacji kolejowej na Śląsku został rozpoznany i zadenuncjowany przez Ślązaczkę, dlatego musiał się salwować ucieczką i dalszą podróż odbyć na piechotę. Kiedyś podrzuciłem tę książkę memu śp. ojcu, i gdy trafił na ten fragment ożywił się mocno. "Ja tę historię chyba znam" - powiedział nieco zadumany, choć nigdy tej książki nie czytał. Okazało się, że jako kilkunastoletni chłopiec pracował jako pomocnik w przydworcowej restauracji na tej właśnie stacji i był świadkiem wydarzenia, które jako żywo przypominało tamto. Oczywiście nie ma pewności czy była to ta sama historia, ale wydaje się dość prawdopodobne. W każdym razie jeszcze długo potem kolejarze przy piwie opowiadali sobie tę "niesamowitą" historię, jak to pewna dzielna kobieta (podobno żona miejscowego kościelnego) zdemaskowała polskiego szpiega i powiadomiła Gestapo. Szpieg co prawda uciekł, ale "legenda" żyła jeszcze długo potem. Oczywiście takimi pojedynczymi przykładami trudno byłoby czegokolwiek dowieść. Nie jest to zresztą moją rolą, nie jestem historykiem. Ale znam jeszcze inne historie, już całkiem osobiste, którymi mógłbym się podzielić, a których w książkach Twardocha (nawet tych pisanych w "języku ślunskim" nie uświadczycie. Tym razem nie będzie to historia wyjęta z archiwum pamięciowego mego ojca, ale całkiem osobista, już powojenna, bo kto powiedział, że ten specyficzny śląski "etos" w takiej czy inny postaci nie mógł przetrwać dłużej, być może nawet do dnia dzisiejszego.
Otóż, kiedyś rodzice zabrali mnie na Górę św. Anny (na Annaberg). Miałem wtedy może 10 lat. Był z nami także wujek "Jorg", brat mojej mamy, który, jako że sam nie miał dzieci, pełnił rolę pomocniczą w wychowaniu naszej sporej gromadki. Lubiliśmy go i podziwialiśmy go za mądrość, gdyż jako jedyny w rodzinie miał średnie wykształcenie. I jako jedyny z rodziny - nie będziemy tego ukrywać - należał do partii. Nie, nie do tamtej nazistowskiej, na to był za młody, należał do PZPR. Pretekstem wyjazdu na Górę św. Anny był odpust w tym śląskim sanktuarium. Jednak na miejscu okazało się, że głównym celem "pielgrzymki" dla mego wujka (no i niestety dla mnie) nie było uczestnictwo we mszy odpustowej w bazylice Franciszkanów, tylko coś zupełnie innego. Otóż wuj trochę potajemnie wykradł mnie ze mszy i zaprowadził na pewne szczególne miejsce. Pokazał mi ów imponujący, wykuty w skale amfiteatr, jaki Niemcy wybudowali tam w latach trzydziestych tamtego wieku i na którym odbywały się chyba największe na Śląsku zjazdy i manifestacje partii nazistowskiej. Dla wujka była to wycieczka sentymentalna, gdyż 20 lat wcześniej sam osobiście w mundurze Hitlerjugend wraz z całą szkołą wiwatował na cześć Führera podczas któregoś z tych zlotów. Opowiadał o tym bez cienia zakłopotania czy wyrzutów, a jego głos brzmiał bez mała uroczyście. Nie omieszkał też opowiedzieć mi barwnie o pewnym "wspaniałym" pomniku, który stał tam do 1945 (zastąpiony potem Pomnikiem Powstańców Śląskich dłuta Ksawerego Dunikowskiego). Nie wiem czy jakiś onkel zabierał Trwardocha na "Annaberg" w celach historyczno-dydaktycznych, ale nie jest to bynajmniej wykluczone, wszak z tych jego Pilchowic do owego "sanktuarium" jest całkiem niedaleko, nie dalej niż z mojej rodzinnej wsi.
No więc jeśli Twardoch widzi jakąś oczywistą paralelę pomiędzy dzisiejszymi zbrodniami rosyjskimi na Ukrainie, a tzw. "Tragedią Górnośląską" z 1945 i wyprowadza z tego jakieś zobowiązania i powinności, to ja jako ten Ślązak zgłaszam tutaj votum separatum. Nie dlatego, że żadnych podobieństw nie ma (metody ruskich były i są zawsze takie same), ale dlatego, że jakoś tak mimo woli - i trochę paradoksalnie - wpisuje mi się to w putinowską propagandę. Wszak według niej ta "operacja specjalna", jaką Rosjanie przeprowadzają na Ukrainie, ma na celu oczyszczenie Ukrainy od "nacystów", czyli z pozoru tak, jak wtedy, w 1945 na Śląsku. Ale na tym podobieństwa się niestety kończą, a cała teza jest jednak bardzo, ale to bardzo ryzykowana i ze wszech miar szkodliwa. Szkodliwa dla samych Ukraińców, którzy swoim kultem Bandery a nawet Szuchowycza i tak już sobie mocno u nas nagrabili, więc po co im jeszcze dokładać "śląską martyrologią" i być może zachęcać ukraińską diasporę na Śląsku do odwiedzania miejsc pamięci "Tragedii Górnośląskiej" - tak rzekomo podobnej do ich dzisiejszego dramatu, i co być może w jakiś symboliczny sposób znajduje także wyraz w podobieństwie naszych flag - śląskiej i ukraińskiej. No a przede wszystkim jest straszliwie anachroniczna, jest tak bezczelnie anachroniczna, że aż nie mogę uwierzyć, że inteligentny i bardzo zdolny pisarz taką próbę podejmuje.
I co? Mackiewicz opowiedziałby się za przywróceniem emerytur sbekom (czy jak to się nazywało), za sraczkoskim, za ryżym chujem, za millerem, za cimoszko, za rosatim, za tymi wszystkimi wujami. Jak mu się to klei? Chyba tylko marki niemieckie zwane obecnie euro są w stanie to skleić.
Nie wiem czy już nie czas na SMSPF.
polecam Sternberga, ostatnio zanabyłem na prezenty sztuk kilka
Marcin Kryształowicz zrobił o tym bardzo sprawny film z Dorocińskim. Obława (2012). Oparty o los ojca reżysera. Niestety trochę wtedy Pokłosie zagłuszyło ten film, bo było związane z powrotem na duży ekran Pasikowskiego, ale Ślązacy tam dużo wyłapią w Obławie. Początkowy dialog z prowadzonym na odstrzał to w ogóle definicja przemyśleń na temat losów śląskich piłkarzy.