Skip to content

Ukradziony naród

18911131420

Komentarz

  • Skąd ta pasjonarność u Rumunów?
  • Gumilow twierdził, że to promienie słoneczne.
  • edytowano September 2021
    Czyliże Wiosna Ludów rozbiła się (rozbija; zmiana rządu i lina ciągnięta w drugą stronę) o biurokratyzm Unii Europejskiej?

    Czyliże za rządów SLD-PSL i PO-PSL byliśmy prawie jak Słowacy?

    A także:
    nawet nie wiem, czy takie nowe konstrukcje "narodowościowe" występują poza Polską, czyli "Jestem Europejczykiem, pod flagą Unii."

    Czy to nie jest podobne do tworzenia się w średniowieczu polskości właśnie? Byli sobie Mazowszanie, byli sobie Ślązacy, Pomorzanie, Łużyczanie itd. I to, że stali się Polakami nie zdecydowała (JORGE:) "pasjonarność" tych plemion/ludów/prawie-narodów właśnie?
    Po rozbiciu dzielnicowym Europy (całej) puzzle mogły się inaczej poskładać.

    Czy zatem dziś nie dzieje się coś podobnego?
    Inaczej, lecz ten sam motor pragnień ludzkich?



  • edytowano September 2021
    Błogosławiony księże Stefanie Wyszyński, oręduj za Polską! - prosimy Ciebie.
    +++
  • Oręduj za Polską
    +
  • Mania napisal(a):
    Błogosławiony księże Stefanie Wyszyński, oręduj za Polską! - prosimy Ciebie.
    +++
    +++

    *
    "Podstawą tronu Bożego są sprawiedliwość i prawo; przed Nim kroczą łaska i wierność."
    Księga Psalmów 89:15 / Biblia Tysiąclecia

  • Co do bł. Matki Czackiej; jakim Gigantem trzeba być, by będąc osobą niewidomą stworzyć takie dzieło jak Laski!
  • Mania napisal(a):
    Co do bł. Matki Czackiej; jakim Gigantem trzeba być, by będąc osobą niewidomą stworzyć takie dzieło jak Laski!
    Chwała Bogu, że nadal są tacy ludzie:

    http://www.jeevodaya.org/pl/helena-pyz/zycie-i-dzialalnosc
  • Mania napisal(a):
    Co do bł. Matki Czackiej; jakim Gigantem trzeba być, by będąc osobą niewidomą stworzyć takie dzieło jak Laski!
    losowe - odwaga i pasjonarność
    chrześcijańskie - odczytanie powołania
  • edytowano September 2021
    Przymioty "losowe" tj. odwaga i pasjonarność jako niejako nie do końca tożsame z chrześcijańskimi? Co na to choćby św. Paweł?
  • Spójne z chrześcijaństwem ale niższego rzędu. I spójne o tyle, że chrześcijaństwo wymaga odwagi i pasjonarności. W pewnym sensie jest to podmurówka, na której buduje się chrześcijaństwo.

    Tak jak cnoty kardynalne i teologalne. Cnoty teologalne są wyższe ale ich osiągnięcie jest chyba niemożliwe bez cnót kardynalnych.
  • Mania napisal(a):
    Co do bł. Matki Czackiej; jakim Gigantem trzeba być, by będąc osobą niewidomą stworzyć takie dzieło jak Laski!
    Kardynał również był niczego sobie, słuchałem dziś w radiu o nich - w czasie święceń kardynał cieszył się że leży bo nie miał siły stać, jakaś choroba płuc go toczyła? Przeżył 80 lat i ile zbudował, a zaczynał leżąc bez siły.
  • A zaś tukej jest ciekawa rozprawa na temat, jak się Naród Polski zez narodu starego przepoćważył w młodzieżowy. Winni są dwaj, i to ci sami co zwykle, choć tym razem nie Pan Roman ani Bandyta spod Bezdan. Otóż w kontekście wsi, a zwłaszcza muzycznej kultury wiejskiej, robotę odwalili komunizm i Sobór Watykański II.

    Czytejcie, czytejcie! Ja dzisiej w trąwaju linii 10 przeczytałem, więc dasie ------------> https://apcz.umk.pl/LL/article/view/LL.1.2021.006/29237

    Wypisy:
    W kontek-ście obecnego wykonawstwa tej muzyki rysuje się już nowa jakość. Nazywam ją muzycznym esperanto. Muzyka tradycyjna wyrażała się dotychczas w wielości ry-tów miejscowych. To jakby inne języki muzyczne, mimo że w obrębie polskiego etnosu. Współcześnie doszło do unifikacji. To z czym mamy do czynienia obecnie to muzyczne esperanto w tym znaczeniu, że zespoły wykonują równolegle utwory zaczerpnięte z wielu rytów muzycznych. W konsekwencji tworzy się nowa jakość, którą jako praktyk, słuchacz i popularyzator nie jestem już zainteresowany.

    W Polsce zastosowano sowiecki model prezentowania muzyki ludowej, bazując jednocześnie na najczulszych strunach polskiej duszy. Był to też jeden z nielicznych peerelowskich produktów eksportowych. Przyjeżdża „Mazowsze” do Nowego Jorku i oczywiście łzy płyną strumieniami. Ci którzy jeździli z „Mazowszem” – a poznałem parę osób – mówili, że występy kończyły się wtykaniem do kieszeni śpiewaków i tancerzy studolarówek przez zapłakanych polonusów. Wykonawcy wracali z tych wypraw obsypani złotem, przez co obraz jeszcze bardziej się zaciemniał. Najbardziej tragicznym skutkiem działania formacji tego typu była alternatywa: z jednej strony mamy muzykę amerykańską, wyzwoloną, Tyrmanda z jego lotem jazzowym, póź-niej pojawiają się bigbitowcy i rokowcy, avis-á-vis tego importowanego, nienajlep-szego muzycznie towaru, stają owe produkcje sowieckie. Młodzież lat 60. miała do wyboru sowiecki model kultury, w tym kultury ludowej, z całym tym badziewiem, sztucznością, fanfaronadą, pseudomonumentalizmem, albo wyluzowany, posługujący się slangiem nurt kontrkultury amerykańskiej. I wiadomo, jakiego młodzież doko-nała wyboru. Ostatnim, który mówił o tym, jak fatalny jest to wybór i jak fatalne są polskie adaptacje muzyki amerykańskiej, był Jerzy Waldorff. Był to bodaj ostatni recenzent, który miał odwagę publicznie powiedzieć, że Niemenowe songi to pomył-ka. On tego nie rozwinął, ale my – mimo, że to ryzykowne – rozwiniemy. Czesław Niemen to człowiek „zza Buga”, mówiący do końca swoich dni piękną zabużańską gwarą, a który wokalnie przepoczwarzył się w Afroamerykanina. Efekt karykatu-ralny ujawnia się szczególnie w piosenkach śpiewanych przez niego po angielsku.
    Mianowicie: gdy w 1966 r. powstał Festiwal Kapel i Śpiewaków Ludowych w Kazimierzu nad Wisłą, żyła jeszcze pierwsza liga muzykancka – ludzie urodzeni pod koniec XIX w., a na pewno przed I wojną światową. Mieli wówczas mniej więcej 60 lat, byli w pełni muzycznych sił. Błędem moim zdaniem było, że festiwal zorganizowano w formie konkursu. Dlaczego Majda ma rywalizować z Żarnochową czy Malcową?! Przecież to bzdura! Ale wtedy jakoś to działało. Proporcje, jakie zastałem w Kazimierzu na przełomie lat 80. i 90., były inne niż obecnie: na 10 zespołów, jeden-dwa były już biesiadne, a reszta rzeczywiście nadal była tradycyjna. I to było słychać, mimo że inspiratorkami ich powstania były często panie z domu kultury. Dzisiaj proporcje się odwróciły. W filmie nie pojawiło się to zagadnienie dlatego, że bohaterowie wydarzeń nadal żyją, a granica pomiędzy zespołami oryginalnymi, a biesiadnymi jest obecnie jeszcze bardziej płynna.

    Domy kultury powołują do istnienia zespoły „ludowe”, by wykazać się działalnością i wystąpić w Kazimierzu. Oryginalne składy muzykanckie są zagłuszane, spychane na ubocze, a niekiedy wręcz demontowane przez miejscowych działaczy, gdyż mu-zycy tradycyjni stanowią dla nich realne wyzwanie. Na czym ono polega? Śpiewacy i instrumentaliści tradycyjni to ludzie z natury oryginalni, świadomi swej wartości, praktykujący dawny, nieskodyfikowany obyczaj muzykancki. Jest to jakby hierar-chiczny zakon rzemieślniczy, w którym wiadomo, kto jest pierwszy, a kto ostatni. Od miejsca w hierarchii zależała ilość zamówień i honoraria. Nauka u zawołanego skrzypka kosztowała równowartość krowy. W danej okolicy – to jest około 50 km, czyli tyle, ile można przejechać konno w ciągu dnia – pozycja i struktura docho-dów przedstawiała się następująco: skrzypek pierwszego dnia weselnego, skrzypek dnia drugiego, oraz ten, który grał – za jedzenie i flaszkę – trzeciego dnia na tzw. poprawinach. W śpiewie było podobnie: wspólnota przez aklamację wskazywała tego, kto śpiew prowadzi, a on dobierał pozostałych. Nikt nie odważyłby się w spo-łeczności wiejskiej chwycić za instrument, nie znając rzemiosła, bo by go prostu obito, co się zresztą zdarzało. Przykład z Podhala. Pewnego razu skrzypaczce pry-mistce Bronisławie Koniecznej zwanej Dziadońką (uczennicy Obrochty, którym fascynował się Szymanowski), akompaniował pewien góral, który wbrew kanono-wi zagrał coś w knajpianej manierze. Urażona tym Dziadońka uderzyła go na odlew smykiem w twarz i poważnie raniła. Wywołało to na Podhalu poruszenie nie tylko wśród muzykantów. To zachowanie pokazuje, jak poważne to były sprawy i jak bezwzględny był ów nieskodyfikowany zakon, obejmujący samo rzemiosło, jego hierarchiczną strukturę i dbałość o kanon.

    pg: Inna kwestia, która również wiąże się z politycznymi decyzjami władz PRL-u, to system kształcenia muzycznego, który powstał w Polsce po II wojnie światowej. W tym systemie na wszystkich jego poziomach od szkół podstawowych po akade-mie muzyczne w zasadzie pomija się w ogóle istnienie tradycyjnej muzyki wiejskiej. Dlaczego tak się stało i jakie twoim zdaniem ma to konsekwencje?

    as: Mam intuicję, że było to świadome działanie. W okresie międzywojennym w szkołach uczono podstawowych, polskich tańców w ramach tego, co dzisiaj na-zwalibyśmy WF-em, a na tzw. śpiewie uczono pieśni, które były wspólne całej kul-turowej polszczyźnie, m.in. historycznych, religijnych i wreszcie ballad ludowych. W czasach stalinowskich zaniechano tych dobrych praktyk, a w ich miejsce wpro-wadzono powszechne nauczanie gry na mandolinie. W latach 70. mandolinę wyparły tzw. cymbałki i plastikowe flety. W kontekście muzyki tradycyjnej, to co dzieje się w szkolnictwie, woła o pomstę do nieba. Robi się tam wszystko, tylko nie to, co jest naszym pierwszym muzycznym obowiązkiem: nie zapoznaje się dzieci z muzyką własnego etnosu.

    Widać tu różnicę między naszym szkolnictwem, a uczelniami krajów dawnego Związku Radzieckiego, gdzie w konserwatoriach obligatoryjnie działają katedry etno-muzykologii. Tamtejsi naukowcy wykonują gigantyczną robotę dokumentacyjną, ale przede wszystkim sami praktykują wykonawstwo in crudo. Nie wiem, dlaczego akurat u nas to nie funkcjonuje. Może ów edukacyjny demontaż to była jednak świa-doma inicjatywa polskich komunistów, którzy słusznie kojarzyli, że muzyka trady-cyjna jest nośnikiem polskiej kultury i istotną składową samoświadomości Polaków. Czymś co nas identyfikuje i odróżnia. Uważali, że w imię dziejowego determinizmu ów pierwotny język naszej, liczącej zaledwie 1000 lat cywilizacji, winien ustąpić miejsca nowemu ładowi, w którym Polacy staliby się częścią internacjonalistycz-nego ludu pracującego miast i wsi. Być może. Dla mnie, jako że jestem przede wszystkim śpiewakiem, szczególnie istotna jest sprawa kształcenia wokalnego. Od XIX w. za uczony uchodzi w Polsce śpiew ope-rowy, uczony i piękny ma się rozumieć. W konsekwencji w wokalistyce polskiej mamy obecnie wyłącznie głosy ustawione na modłę operową, albo amerykanoidów nieudolnie naśladujących emisję afroamerykańską. Z czasem górę wzięła frakcja „amerykańska”, a to dlatego że wykształceni muzycy po godzinach też są zazwy-czaj jazzmanami. Te dwa nurty tak dalece zdominowały naszą wokalistykę, że nie ma na polskiej scenie emisji naturalnej. W ogóle. Zero. Tradycyjne polskie pieśni też są coraz częściej wykonywane w ten sposób: albo głosami ustawionymi, albo z ową nieznośną manierą i mową ciała amerykanoidów. Muzyka tradycyjna jest niewyczerpanym źródłem tematów muzycznych dla wszelkiej maści kompozytorskich bezpłodów. Znakomita większość tych adaptacji moim zdaniem jest chybiona. I nie powstałaby, gdyby adaptujący poświęcili wię-cej czasu na studiowanie oryginału, niż na przygotowanie swoich adaptacji.

    W obliczu szybko zmieniającego się świata, inwazji sowieckiej i praktycznej okupacji trwającej do lat 90., także przyspieszenia gospodarczego i technologiczne-go, jedynym miejscem, gdzie muzyka tradycyjna miała schronienie, był kościół. Ko-ściół rozumiany na dwa sposoby. Po pierwsze, jako miejsce kultu, gdzie w liturgii używano tradycyjnego polskiego śpiewu. Ksiądz sprawował liturgię w rycie rzym-skim obowiązującym w całym kościele katolickim, a lud modlił się tak, jak potrafił, czyli śpiewał. W konsekwencji msze recytowane (zwane cichymi) wyglądały tak, że ksiądz swoje, a lud swoje. Nazywamy tę praktykę missa polonica. I to – na wniosek polskich purpuratów z XVI w. – dał nam Pius V. Śpiewane przez księży msze nie-dzielne także były zdominowane przez polski śpiew ludowy. Po drugie, było to schro-nienie na poziomie wspólnoty wierzących, to znaczy ludzi integralnie religijnych, których życie upływało w rytmie kalendarza liturgicznego. Byli to prawdziwi homo religiosus. (...)

    I co się dzieje? Jest novus ordo, czyli nowy obrządek mszy, ale otoczenie mu-zyczne jest jeszcze przedrewolucyjne. Pieśni już się nie mieszczą, bo w nowej mszy jest miejsce na maksymalnie dwie zwrotki, ale nadal żyją. Żyją też ludzie, których wrażliwość religijną ukształtował obyczaj sprzed reformy. To ludowy polski kato-licyzm, który do każdego większego święta przygotowywał się postem i nowenną, a po każdym święcie obchodził oktawę, a oprawy oktaw były niezwykle uroczy-ste, połączone ze śpiewanymi nieszporami i procesjami. Była w nim też trudna do oszacowania liczba nabożeństw praktykowanych w kościele, oraz w sytuacjach pa-raliturgicznych w domach, ponieważ do reformy prawa kanonicznego obowiązywał przepis, że większa niż 10 km odległość od kościoła zwalniała wiernych z obo-wiązku niedzielnego. Przełom lat 60. i 70. upływa w kościele polskim pod znakiem zmian. W tym czasie Katarzyna Gertner napisała mszę bitową. Ojciec Dyrektor, uchodzący dzisiaj za ortodoksyjnego kapłana – co jest kompletnym nieporozumie-niem – był jednym z głównych orędowników tych nowości (to był wówczas taki liturgiczny harleyowiec). Ale na wsi dominował jeszcze tradycyjny katolicyzm i trzeba było tę „skostniałość” jakoś naruszyć. I tu do akcji wkracza protegowany Karola Wojtyły, czyli Franciszek Blachnicki i ruch oazowy, którego pełna nazwa brzmi Ruch Odnowy Liturgicznej Światło-Życie. Właśnie przez Oazę w krwiobieg ludowego katolicyzmu polskiego wsączano owe nowości liturgiczne, a w ślad za nimi także teologiczne. Świadomie pomijam polityczne znaczenie nowych ruchów kościelnych i ich twórców – to niezwykle ciekawy temat, ale na inną rozmowę. Nie było w Polsce kościółka parafialnego, gdzie nie powstałaby Oaza. I niemalże nie było w Polsce dziecka, które by nie zetknęło się z tym ruchem, albo w nim uczest-nicząc, albo mając w najbliższym otoczeniu oazową scholkę. Równolegle w trasę rusza Jan Góra i w małych ośrodkach śpiewa z gitarą – na zmianę – ekstatyczne piosenki typu „Idzie mój Pan”, albo mdłe jak flaki z olejem kanony z Taizé.
    W tym okresie zachodzi jeszcze koegzystencja: mamy śpiewającą starszyznę i gi-tarowców. Ale późniejsi duchowni, urodzeni w latach 60., zdecydowanie preferują nową muzykę. Zdarzają się w tym pokoleniu i tacy, którzy szanują dawny obyczaj, ale siły żywotne starszyzny słabną. Parcie na nowość jest tak duże, że z czasem starzy sami się usuwają i oddają miejsce. Podważono zasadę, która była obecna w kościele do II Soboru Watykańskiego, że starsze nauczanie i starszy obyczaj mają pierwszeństwo przed nowościami. Mówiąc krótko, to starszyzna winna nada-wać ton, a nie hippies i yuppies. Podczas mszy zaczęto skracać i cenzurować pieśni. W ich miejsce wprowadzano piosenki w stylu „Przy ognisku, przy ognisku, za-śpiewamy sobie wszyscy”. Z nowego kalendarza liturgicznego wypadło wiele na-bożeństw, których nieodłączną częścią były dawne, liczące po kilkadziesiąt zwrotek śpiewane całości. W ten sposób skarbiec muzyczny kościoła, który był gromadzo-ny przez 1000 lat, a w którym znajdowały się dzieła wszystkich najważniejszych polskich poetów i kompozytorów, w ciągu 50 lat został zdemolowany. Duchowni pochodzący ze wsi zrobili wszystko, by zapomnieć o swoim wiejskim pochodzeniu, o biedzie, z której wyrośli i której się wstydzili. Chcieli być współcześni, modni. Łatwiej być playboyem, gdy się ma w kościele gitarę i scholkę, a nie te stare, „za-wodzące baby”.Dawne pieśni były też niewygodne teologicznie. Ich przekaz jest ortodoksyjny. Posiłkują się dawną eklezjologią skodyfikowaną podczas Soboru Trydenckiego, z podkreśleniem patrystycznej formuły Extra Ecclesiam nulla salus (poza Kościo-łem nie ma zbawienia). Podobnie jest z eschatologią owych pieśni: zbawienie albo potępienie, bez światłocienia. Pieśni tradycyjne stały w pewniej mierze w sprzecz-ności z nauczaniem Vaticanum Secundum, oraz z nowym duszpasterstwem, nową ewangelizacją, jak zwał tak zwał.

    Osobiście nie jestem zainteresowany tym, co produkują esperantyści muzyki tradycyjnej. In-teresuje mnie wyłącznie oryginał, ale niestety obawiam się, że jest już „po pta-kach”. Najbardziej to słychać w śpiewie. Współcześni wokaliści to śpiewający po nowemu nowi ludzie, mowa ich ciała jest rastafariańska, artykulacja anglojęzyczna, a maniera hiphopowa. Zdarzają się wyjątki, szczególnie wśród najmłodszych. Ale i tam, wraz z okresem dojrzewania, wkrada się to wszystko, o czym mówiłem przed chwilą. Takie oceny jak moje uchodzą za radykalne, za nieuprawnione uogólnienia. Trudno. Coś się bezpowrotnie skończyło i każdy, kto słyszy, wie o czym mowa.
    Pem ja Wam, że to ostatnie szczególniej mię dotkło, jakeśmy rozmawiali nt. wiejskiej ballady z motywem "Siedmioro dzieci miała, żadnemu chrztu nie dała!" Miałem ja to na CD z Polskego Radia, którą po dziadku odziedziczyłem. I tam to zawodziła jakaś stara baba, i byo to niesamowitem przeżyciem.

    Natomiast jakem w Jutrąbce szukał, to wyskoczył mie badziew z jakiemiś pedałkami, które nawet do końca tekstu nie rozumiejo, a za to popełniają wszystkie myślozbrodnie, które pan Strug hebluje w ostatniem akkapicie:



    A teraz obczajtaż, Kmotrzy, jako to winno brzmieć jak się należy:



    I taką mam lefruksję, że badanie tego pierszego klipu toby byo jak badanie FF-mowy pod kątem gwar ludowych Polski i Podola.
  • Ciekawy123 pomysł.
  • Przeczytałam większą część cytatów (link się nie otwiera) i zdumiało mnie przede wszystkim to, że autor nie rozróżnia folkloru i folkloryzmu, albo inaczej - widzi różnicę, ale jest nią oburzony. Tymczasem wypowiada się jakby z pozycji fachowca...
  • edytowano October 2021
    Pani Katarzyna Gertner słuszną intuicję miało z tą Mszą Bitową, gdyż albowiem prawdziwe chrześcijaństwo jest w rzeczy samej bitowe, to jest patrząc eschatologicznie zero-jedynkowe.
  • KAnia napisal(a):
    Przeczytałam większą część cytatów (link się nie otwiera) i zdumiało mnie przede wszystkim to, że autor nie rozróżnia folkloru i folkloryzmu, albo inaczej - widzi różnicę, ale jest nią oburzony. Tymczasem wypowiada się jakby z pozycji fachowca...
    Chyba nie tyle jest oburzony, co trochę mu żal, że cepelia pożarła sztukę.
  • folkloryzm to trochę inny rodzaj sztuki po prostu
    muzyka np. Chopina też zawiera w sobie dużo folkloryzmu
    a Cepelię warto szanować, ona "sztuki" nie "pożarła", wręcz przeciwnie
  • Tak w nawiązaniu do tytułu wątku.


    Rozmawiałem ostatnio szczerze z paroma księżmi. Nie jest dobrze z kościołem. Jest wiele świństw (przynajmniej w kościele gdańskim) z których Smarzowski mógłby jeszcze ze dwa filmy nakręcić. Dominuję postawa uciekania od problemów, przez co kiedy wybucha skandal to uderza w Kościół.

    Sekularyzacja postępuje bardzo szybko co księża widzą po frekwencji w kościołach, wrogich zachowaniach przypadkowych ludzi, a przede wszystkim po dzieciach w szkole. Powtarzamy scenariusz hiszpański.

    Obawiam się, że za dwadzieścia lat po "ukradzionym narodzie" może nie zostać śladu.
  • KAnia napisal(a):
    folkloryzm to trochę inny rodzaj sztuki po prostu
    muzyka np. Chopina też zawiera w sobie dużo folkloryzmu
    a Cepelię warto szanować, ona "sztuki" nie "pożarła", wręcz przeciwnie
    +1
    Sklepy Cepelii, za komuny były barwnym urozmaiceniem peerelowskiego, szarego handlu. Odzież, meble, wyroby skórzane, wełniane, lniane, z drewna. Do dziś mam dwie narzuty na sofę, które mimo upływu lat są jak nowe. Te sklepy były atrakcją dla cudzoziemców i dla nas. Rzemiosło z najwyższej półki. Na Puławskiej był przecudowny cepeliowski sklep meblowy, były tam też gobeliny, narzuty, obrusy, bieżniki - wszystko z surowców naturalnych; gdyby go przenieść na 5 Aleję do NY - byłby to sklep dla bogatych.
  • Ciekawy był też Ul'uv na Słowacji
Aby napisać komentarz, musisz się zalogować lub zarejestrować.