Czyliże Wiosna Ludów rozbiła się (rozbija; zmiana rządu i lina ciągnięta w drugą stronę) o biurokratyzm Unii Europejskiej?
Czyliże za rządów SLD-PSL i PO-PSL byliśmy prawie jak Słowacy?
A także: nawet nie wiem, czy takie nowe konstrukcje "narodowościowe" występują poza Polską, czyli "Jestem Europejczykiem, pod flagą Unii."
Czy to nie jest podobne do tworzenia się w średniowieczu polskości właśnie? Byli sobie Mazowszanie, byli sobie Ślązacy, Pomorzanie, Łużyczanie itd. I to, że stali się Polakami nie zdecydowała (JORGE:) "pasjonarność" tych plemion/ludów/prawie-narodów właśnie? Po rozbiciu dzielnicowym Europy (całej) puzzle mogły się inaczej poskładać.
Czy zatem dziś nie dzieje się coś podobnego? Inaczej, lecz ten sam motor pragnień ludzkich?
Spójne z chrześcijaństwem ale niższego rzędu. I spójne o tyle, że chrześcijaństwo wymaga odwagi i pasjonarności. W pewnym sensie jest to podmurówka, na której buduje się chrześcijaństwo.
Tak jak cnoty kardynalne i teologalne. Cnoty teologalne są wyższe ale ich osiągnięcie jest chyba niemożliwe bez cnót kardynalnych.
Mania napisal(a): Co do bł. Matki Czackiej; jakim Gigantem trzeba być, by będąc osobą niewidomą stworzyć takie dzieło jak Laski!
Kardynał również był niczego sobie, słuchałem dziś w radiu o nich - w czasie święceń kardynał cieszył się że leży bo nie miał siły stać, jakaś choroba płuc go toczyła? Przeżył 80 lat i ile zbudował, a zaczynał leżąc bez siły.
A zaś tukej jest ciekawa rozprawa na temat, jak się Naród Polski zez narodu starego przepoćważył w młodzieżowy. Winni są dwaj, i to ci sami co zwykle, choć tym razem nie Pan Roman ani Bandyta spod Bezdan. Otóż w kontekście wsi, a zwłaszcza muzycznej kultury wiejskiej, robotę odwalili komunizm i Sobór Watykański II.
W kontek-ście obecnego wykonawstwa tej muzyki rysuje się już nowa jakość. Nazywam ją muzycznym esperanto. Muzyka tradycyjna wyrażała się dotychczas w wielości ry-tów miejscowych. To jakby inne języki muzyczne, mimo że w obrębie polskiego etnosu. Współcześnie doszło do unifikacji. To z czym mamy do czynienia obecnie to muzyczne esperanto w tym znaczeniu, że zespoły wykonują równolegle utwory zaczerpnięte z wielu rytów muzycznych. W konsekwencji tworzy się nowa jakość, którą jako praktyk, słuchacz i popularyzator nie jestem już zainteresowany.
W Polsce zastosowano sowiecki model prezentowania muzyki ludowej, bazując jednocześnie na najczulszych strunach polskiej duszy. Był to też jeden z nielicznych peerelowskich produktów eksportowych. Przyjeżdża „Mazowsze” do Nowego Jorku i oczywiście łzy płyną strumieniami. Ci którzy jeździli z „Mazowszem” – a poznałem parę osób – mówili, że występy kończyły się wtykaniem do kieszeni śpiewaków i tancerzy studolarówek przez zapłakanych polonusów. Wykonawcy wracali z tych wypraw obsypani złotem, przez co obraz jeszcze bardziej się zaciemniał. Najbardziej tragicznym skutkiem działania formacji tego typu była alternatywa: z jednej strony mamy muzykę amerykańską, wyzwoloną, Tyrmanda z jego lotem jazzowym, póź-niej pojawiają się bigbitowcy i rokowcy, avis-á-vis tego importowanego, nienajlep-szego muzycznie towaru, stają owe produkcje sowieckie. Młodzież lat 60. miała do wyboru sowiecki model kultury, w tym kultury ludowej, z całym tym badziewiem, sztucznością, fanfaronadą, pseudomonumentalizmem, albo wyluzowany, posługujący się slangiem nurt kontrkultury amerykańskiej. I wiadomo, jakiego młodzież doko-nała wyboru. Ostatnim, który mówił o tym, jak fatalny jest to wybór i jak fatalne są polskie adaptacje muzyki amerykańskiej, był Jerzy Waldorff. Był to bodaj ostatni recenzent, który miał odwagę publicznie powiedzieć, że Niemenowe songi to pomył-ka. On tego nie rozwinął, ale my – mimo, że to ryzykowne – rozwiniemy. Czesław Niemen to człowiek „zza Buga”, mówiący do końca swoich dni piękną zabużańską gwarą, a który wokalnie przepoczwarzył się w Afroamerykanina. Efekt karykatu-ralny ujawnia się szczególnie w piosenkach śpiewanych przez niego po angielsku.
Mianowicie: gdy w 1966 r. powstał Festiwal Kapel i Śpiewaków Ludowych w Kazimierzu nad Wisłą, żyła jeszcze pierwsza liga muzykancka – ludzie urodzeni pod koniec XIX w., a na pewno przed I wojną światową. Mieli wówczas mniej więcej 60 lat, byli w pełni muzycznych sił. Błędem moim zdaniem było, że festiwal zorganizowano w formie konkursu. Dlaczego Majda ma rywalizować z Żarnochową czy Malcową?! Przecież to bzdura! Ale wtedy jakoś to działało. Proporcje, jakie zastałem w Kazimierzu na przełomie lat 80. i 90., były inne niż obecnie: na 10 zespołów, jeden-dwa były już biesiadne, a reszta rzeczywiście nadal była tradycyjna. I to było słychać, mimo że inspiratorkami ich powstania były często panie z domu kultury. Dzisiaj proporcje się odwróciły. W filmie nie pojawiło się to zagadnienie dlatego, że bohaterowie wydarzeń nadal żyją, a granica pomiędzy zespołami oryginalnymi, a biesiadnymi jest obecnie jeszcze bardziej płynna.
Domy kultury powołują do istnienia zespoły „ludowe”, by wykazać się działalnością i wystąpić w Kazimierzu. Oryginalne składy muzykanckie są zagłuszane, spychane na ubocze, a niekiedy wręcz demontowane przez miejscowych działaczy, gdyż mu-zycy tradycyjni stanowią dla nich realne wyzwanie. Na czym ono polega? Śpiewacy i instrumentaliści tradycyjni to ludzie z natury oryginalni, świadomi swej wartości, praktykujący dawny, nieskodyfikowany obyczaj muzykancki. Jest to jakby hierar-chiczny zakon rzemieślniczy, w którym wiadomo, kto jest pierwszy, a kto ostatni. Od miejsca w hierarchii zależała ilość zamówień i honoraria. Nauka u zawołanego skrzypka kosztowała równowartość krowy. W danej okolicy – to jest około 50 km, czyli tyle, ile można przejechać konno w ciągu dnia – pozycja i struktura docho-dów przedstawiała się następująco: skrzypek pierwszego dnia weselnego, skrzypek dnia drugiego, oraz ten, który grał – za jedzenie i flaszkę – trzeciego dnia na tzw. poprawinach. W śpiewie było podobnie: wspólnota przez aklamację wskazywała tego, kto śpiew prowadzi, a on dobierał pozostałych. Nikt nie odważyłby się w spo-łeczności wiejskiej chwycić za instrument, nie znając rzemiosła, bo by go prostu obito, co się zresztą zdarzało. Przykład z Podhala. Pewnego razu skrzypaczce pry-mistce Bronisławie Koniecznej zwanej Dziadońką (uczennicy Obrochty, którym fascynował się Szymanowski), akompaniował pewien góral, który wbrew kanono-wi zagrał coś w knajpianej manierze. Urażona tym Dziadońka uderzyła go na odlew smykiem w twarz i poważnie raniła. Wywołało to na Podhalu poruszenie nie tylko wśród muzykantów. To zachowanie pokazuje, jak poważne to były sprawy i jak bezwzględny był ów nieskodyfikowany zakon, obejmujący samo rzemiosło, jego hierarchiczną strukturę i dbałość o kanon.
pg: Inna kwestia, która również wiąże się z politycznymi decyzjami władz PRL-u, to system kształcenia muzycznego, który powstał w Polsce po II wojnie światowej. W tym systemie na wszystkich jego poziomach od szkół podstawowych po akade-mie muzyczne w zasadzie pomija się w ogóle istnienie tradycyjnej muzyki wiejskiej. Dlaczego tak się stało i jakie twoim zdaniem ma to konsekwencje?
as: Mam intuicję, że było to świadome działanie. W okresie międzywojennym w szkołach uczono podstawowych, polskich tańców w ramach tego, co dzisiaj na-zwalibyśmy WF-em, a na tzw. śpiewie uczono pieśni, które były wspólne całej kul-turowej polszczyźnie, m.in. historycznych, religijnych i wreszcie ballad ludowych. W czasach stalinowskich zaniechano tych dobrych praktyk, a w ich miejsce wpro-wadzono powszechne nauczanie gry na mandolinie. W latach 70. mandolinę wyparły tzw. cymbałki i plastikowe flety. W kontekście muzyki tradycyjnej, to co dzieje się w szkolnictwie, woła o pomstę do nieba. Robi się tam wszystko, tylko nie to, co jest naszym pierwszym muzycznym obowiązkiem: nie zapoznaje się dzieci z muzyką własnego etnosu.
Widać tu różnicę między naszym szkolnictwem, a uczelniami krajów dawnego Związku Radzieckiego, gdzie w konserwatoriach obligatoryjnie działają katedry etno-muzykologii. Tamtejsi naukowcy wykonują gigantyczną robotę dokumentacyjną, ale przede wszystkim sami praktykują wykonawstwo in crudo. Nie wiem, dlaczego akurat u nas to nie funkcjonuje. Może ów edukacyjny demontaż to była jednak świa-doma inicjatywa polskich komunistów, którzy słusznie kojarzyli, że muzyka trady-cyjna jest nośnikiem polskiej kultury i istotną składową samoświadomości Polaków. Czymś co nas identyfikuje i odróżnia. Uważali, że w imię dziejowego determinizmu ów pierwotny język naszej, liczącej zaledwie 1000 lat cywilizacji, winien ustąpić miejsca nowemu ładowi, w którym Polacy staliby się częścią internacjonalistycz-nego ludu pracującego miast i wsi. Być może. Dla mnie, jako że jestem przede wszystkim śpiewakiem, szczególnie istotna jest sprawa kształcenia wokalnego. Od XIX w. za uczony uchodzi w Polsce śpiew ope-rowy, uczony i piękny ma się rozumieć. W konsekwencji w wokalistyce polskiej mamy obecnie wyłącznie głosy ustawione na modłę operową, albo amerykanoidów nieudolnie naśladujących emisję afroamerykańską. Z czasem górę wzięła frakcja „amerykańska”, a to dlatego że wykształceni muzycy po godzinach też są zazwy-czaj jazzmanami. Te dwa nurty tak dalece zdominowały naszą wokalistykę, że nie ma na polskiej scenie emisji naturalnej. W ogóle. Zero. Tradycyjne polskie pieśni też są coraz częściej wykonywane w ten sposób: albo głosami ustawionymi, albo z ową nieznośną manierą i mową ciała amerykanoidów. Muzyka tradycyjna jest niewyczerpanym źródłem tematów muzycznych dla wszelkiej maści kompozytorskich bezpłodów. Znakomita większość tych adaptacji moim zdaniem jest chybiona. I nie powstałaby, gdyby adaptujący poświęcili wię-cej czasu na studiowanie oryginału, niż na przygotowanie swoich adaptacji.
W obliczu szybko zmieniającego się świata, inwazji sowieckiej i praktycznej okupacji trwającej do lat 90., także przyspieszenia gospodarczego i technologiczne-go, jedynym miejscem, gdzie muzyka tradycyjna miała schronienie, był kościół. Ko-ściół rozumiany na dwa sposoby. Po pierwsze, jako miejsce kultu, gdzie w liturgii używano tradycyjnego polskiego śpiewu. Ksiądz sprawował liturgię w rycie rzym-skim obowiązującym w całym kościele katolickim, a lud modlił się tak, jak potrafił, czyli śpiewał. W konsekwencji msze recytowane (zwane cichymi) wyglądały tak, że ksiądz swoje, a lud swoje. Nazywamy tę praktykę missa polonica. I to – na wniosek polskich purpuratów z XVI w. – dał nam Pius V. Śpiewane przez księży msze nie-dzielne także były zdominowane przez polski śpiew ludowy. Po drugie, było to schro-nienie na poziomie wspólnoty wierzących, to znaczy ludzi integralnie religijnych, których życie upływało w rytmie kalendarza liturgicznego. Byli to prawdziwi homo religiosus. (...)
I co się dzieje? Jest novus ordo, czyli nowy obrządek mszy, ale otoczenie mu-zyczne jest jeszcze przedrewolucyjne. Pieśni już się nie mieszczą, bo w nowej mszy jest miejsce na maksymalnie dwie zwrotki, ale nadal żyją. Żyją też ludzie, których wrażliwość religijną ukształtował obyczaj sprzed reformy. To ludowy polski kato-licyzm, który do każdego większego święta przygotowywał się postem i nowenną, a po każdym święcie obchodził oktawę, a oprawy oktaw były niezwykle uroczy-ste, połączone ze śpiewanymi nieszporami i procesjami. Była w nim też trudna do oszacowania liczba nabożeństw praktykowanych w kościele, oraz w sytuacjach pa-raliturgicznych w domach, ponieważ do reformy prawa kanonicznego obowiązywał przepis, że większa niż 10 km odległość od kościoła zwalniała wiernych z obo-wiązku niedzielnego. Przełom lat 60. i 70. upływa w kościele polskim pod znakiem zmian. W tym czasie Katarzyna Gertner napisała mszę bitową. Ojciec Dyrektor, uchodzący dzisiaj za ortodoksyjnego kapłana – co jest kompletnym nieporozumie-niem – był jednym z głównych orędowników tych nowości (to był wówczas taki liturgiczny harleyowiec). Ale na wsi dominował jeszcze tradycyjny katolicyzm i trzeba było tę „skostniałość” jakoś naruszyć. I tu do akcji wkracza protegowany Karola Wojtyły, czyli Franciszek Blachnicki i ruch oazowy, którego pełna nazwa brzmi Ruch Odnowy Liturgicznej Światło-Życie. Właśnie przez Oazę w krwiobieg ludowego katolicyzmu polskiego wsączano owe nowości liturgiczne, a w ślad za nimi także teologiczne. Świadomie pomijam polityczne znaczenie nowych ruchów kościelnych i ich twórców – to niezwykle ciekawy temat, ale na inną rozmowę. Nie było w Polsce kościółka parafialnego, gdzie nie powstałaby Oaza. I niemalże nie było w Polsce dziecka, które by nie zetknęło się z tym ruchem, albo w nim uczest-nicząc, albo mając w najbliższym otoczeniu oazową scholkę. Równolegle w trasę rusza Jan Góra i w małych ośrodkach śpiewa z gitarą – na zmianę – ekstatyczne piosenki typu „Idzie mój Pan”, albo mdłe jak flaki z olejem kanony z Taizé. W tym okresie zachodzi jeszcze koegzystencja: mamy śpiewającą starszyznę i gi-tarowców. Ale późniejsi duchowni, urodzeni w latach 60., zdecydowanie preferują nową muzykę. Zdarzają się w tym pokoleniu i tacy, którzy szanują dawny obyczaj, ale siły żywotne starszyzny słabną. Parcie na nowość jest tak duże, że z czasem starzy sami się usuwają i oddają miejsce. Podważono zasadę, która była obecna w kościele do II Soboru Watykańskiego, że starsze nauczanie i starszy obyczaj mają pierwszeństwo przed nowościami. Mówiąc krótko, to starszyzna winna nada-wać ton, a nie hippies i yuppies. Podczas mszy zaczęto skracać i cenzurować pieśni. W ich miejsce wprowadzano piosenki w stylu „Przy ognisku, przy ognisku, za-śpiewamy sobie wszyscy”. Z nowego kalendarza liturgicznego wypadło wiele na-bożeństw, których nieodłączną częścią były dawne, liczące po kilkadziesiąt zwrotek śpiewane całości. W ten sposób skarbiec muzyczny kościoła, który był gromadzo-ny przez 1000 lat, a w którym znajdowały się dzieła wszystkich najważniejszych polskich poetów i kompozytorów, w ciągu 50 lat został zdemolowany. Duchowni pochodzący ze wsi zrobili wszystko, by zapomnieć o swoim wiejskim pochodzeniu, o biedzie, z której wyrośli i której się wstydzili. Chcieli być współcześni, modni. Łatwiej być playboyem, gdy się ma w kościele gitarę i scholkę, a nie te stare, „za-wodzące baby”.Dawne pieśni były też niewygodne teologicznie. Ich przekaz jest ortodoksyjny. Posiłkują się dawną eklezjologią skodyfikowaną podczas Soboru Trydenckiego, z podkreśleniem patrystycznej formuły Extra Ecclesiam nulla salus (poza Kościo-łem nie ma zbawienia). Podobnie jest z eschatologią owych pieśni: zbawienie albo potępienie, bez światłocienia. Pieśni tradycyjne stały w pewniej mierze w sprzecz-ności z nauczaniem Vaticanum Secundum, oraz z nowym duszpasterstwem, nową ewangelizacją, jak zwał tak zwał.
Osobiście nie jestem zainteresowany tym, co produkują esperantyści muzyki tradycyjnej. In-teresuje mnie wyłącznie oryginał, ale niestety obawiam się, że jest już „po pta-kach”. Najbardziej to słychać w śpiewie. Współcześni wokaliści to śpiewający po nowemu nowi ludzie, mowa ich ciała jest rastafariańska, artykulacja anglojęzyczna, a maniera hiphopowa. Zdarzają się wyjątki, szczególnie wśród najmłodszych. Ale i tam, wraz z okresem dojrzewania, wkrada się to wszystko, o czym mówiłem przed chwilą. Takie oceny jak moje uchodzą za radykalne, za nieuprawnione uogólnienia. Trudno. Coś się bezpowrotnie skończyło i każdy, kto słyszy, wie o czym mowa.
Pem ja Wam, że to ostatnie szczególniej mię dotkło, jakeśmy rozmawiali nt. wiejskiej ballady z motywem "Siedmioro dzieci miała, żadnemu chrztu nie dała!" Miałem ja to na CD z Polskego Radia, którą po dziadku odziedziczyłem. I tam to zawodziła jakaś stara baba, i byo to niesamowitem przeżyciem.
Natomiast jakem w Jutrąbce szukał, to wyskoczył mie badziew z jakiemiś pedałkami, które nawet do końca tekstu nie rozumiejo, a za to popełniają wszystkie myślozbrodnie, które pan Strug hebluje w ostatniem akkapicie:
A teraz obczajtaż, Kmotrzy, jako to winno brzmieć jak się należy:
I taką mam lefruksję, że badanie tego pierszego klipu toby byo jak badanie FF-mowy pod kątem gwar ludowych Polski i Podola.
Przeczytałam większą część cytatów (link się nie otwiera) i zdumiało mnie przede wszystkim to, że autor nie rozróżnia folkloru i folkloryzmu, albo inaczej - widzi różnicę, ale jest nią oburzony. Tymczasem wypowiada się jakby z pozycji fachowca...
Pani Katarzyna Gertner słuszną intuicję miało z tą Mszą Bitową, gdyż albowiem prawdziwe chrześcijaństwo jest w rzeczy samej bitowe, to jest patrząc eschatologicznie zero-jedynkowe.
KAnia napisal(a): Przeczytałam większą część cytatów (link się nie otwiera) i zdumiało mnie przede wszystkim to, że autor nie rozróżnia folkloru i folkloryzmu, albo inaczej - widzi różnicę, ale jest nią oburzony. Tymczasem wypowiada się jakby z pozycji fachowca...
Chyba nie tyle jest oburzony, co trochę mu żal, że cepelia pożarła sztukę.
folkloryzm to trochę inny rodzaj sztuki po prostu muzyka np. Chopina też zawiera w sobie dużo folkloryzmu a Cepelię warto szanować, ona "sztuki" nie "pożarła", wręcz przeciwnie
Rozmawiałem ostatnio szczerze z paroma księżmi. Nie jest dobrze z kościołem. Jest wiele świństw (przynajmniej w kościele gdańskim) z których Smarzowski mógłby jeszcze ze dwa filmy nakręcić. Dominuję postawa uciekania od problemów, przez co kiedy wybucha skandal to uderza w Kościół.
Sekularyzacja postępuje bardzo szybko co księża widzą po frekwencji w kościołach, wrogich zachowaniach przypadkowych ludzi, a przede wszystkim po dzieciach w szkole. Powtarzamy scenariusz hiszpański.
Obawiam się, że za dwadzieścia lat po "ukradzionym narodzie" może nie zostać śladu.
KAnia napisal(a): folkloryzm to trochę inny rodzaj sztuki po prostu muzyka np. Chopina też zawiera w sobie dużo folkloryzmu a Cepelię warto szanować, ona "sztuki" nie "pożarła", wręcz przeciwnie
+1 Sklepy Cepelii, za komuny były barwnym urozmaiceniem peerelowskiego, szarego handlu. Odzież, meble, wyroby skórzane, wełniane, lniane, z drewna. Do dziś mam dwie narzuty na sofę, które mimo upływu lat są jak nowe. Te sklepy były atrakcją dla cudzoziemców i dla nas. Rzemiosło z najwyższej półki. Na Puławskiej był przecudowny cepeliowski sklep meblowy, były tam też gobeliny, narzuty, obrusy, bieżniki - wszystko z surowców naturalnych; gdyby go przenieść na 5 Aleję do NY - byłby to sklep dla bogatych.
Komentarz
Czyliże za rządów SLD-PSL i PO-PSL byliśmy prawie jak Słowacy?
A także:
nawet nie wiem, czy takie nowe konstrukcje "narodowościowe" występują poza Polską, czyli "Jestem Europejczykiem, pod flagą Unii."
Czy to nie jest podobne do tworzenia się w średniowieczu polskości właśnie? Byli sobie Mazowszanie, byli sobie Ślązacy, Pomorzanie, Łużyczanie itd. I to, że stali się Polakami nie zdecydowała (JORGE:) "pasjonarność" tych plemion/ludów/prawie-narodów właśnie?
Po rozbiciu dzielnicowym Europy (całej) puzzle mogły się inaczej poskładać.
Czy zatem dziś nie dzieje się coś podobnego?
Inaczej, lecz ten sam motor pragnień ludzkich?
+++
+
*
"Podstawą tronu Bożego są sprawiedliwość i prawo; przed Nim kroczą łaska i wierność."
Księga Psalmów 89:15 / Biblia Tysiąclecia
http://www.jeevodaya.org/pl/helena-pyz/zycie-i-dzialalnosc
chrześcijańskie - odczytanie powołania
Tak jak cnoty kardynalne i teologalne. Cnoty teologalne są wyższe ale ich osiągnięcie jest chyba niemożliwe bez cnót kardynalnych.
Czytejcie, czytejcie! Ja dzisiej w trąwaju linii 10 przeczytałem, więc dasie ------------> https://apcz.umk.pl/LL/article/view/LL.1.2021.006/29237
Wypisy: Pem ja Wam, że to ostatnie szczególniej mię dotkło, jakeśmy rozmawiali nt. wiejskiej ballady z motywem "Siedmioro dzieci miała, żadnemu chrztu nie dała!" Miałem ja to na CD z Polskego Radia, którą po dziadku odziedziczyłem. I tam to zawodziła jakaś stara baba, i byo to niesamowitem przeżyciem.
Natomiast jakem w Jutrąbce szukał, to wyskoczył mie badziew z jakiemiś pedałkami, które nawet do końca tekstu nie rozumiejo, a za to popełniają wszystkie myślozbrodnie, które pan Strug hebluje w ostatniem akkapicie:
A teraz obczajtaż, Kmotrzy, jako to winno brzmieć jak się należy:
I taką mam lefruksję, że badanie tego pierszego klipu toby byo jak badanie FF-mowy pod kątem gwar ludowych Polski i Podola.
muzyka np. Chopina też zawiera w sobie dużo folkloryzmu
a Cepelię warto szanować, ona "sztuki" nie "pożarła", wręcz przeciwnie
Rozmawiałem ostatnio szczerze z paroma księżmi. Nie jest dobrze z kościołem. Jest wiele świństw (przynajmniej w kościele gdańskim) z których Smarzowski mógłby jeszcze ze dwa filmy nakręcić. Dominuję postawa uciekania od problemów, przez co kiedy wybucha skandal to uderza w Kościół.
Sekularyzacja postępuje bardzo szybko co księża widzą po frekwencji w kościołach, wrogich zachowaniach przypadkowych ludzi, a przede wszystkim po dzieciach w szkole. Powtarzamy scenariusz hiszpański.
Obawiam się, że za dwadzieścia lat po "ukradzionym narodzie" może nie zostać śladu.
Sklepy Cepelii, za komuny były barwnym urozmaiceniem peerelowskiego, szarego handlu. Odzież, meble, wyroby skórzane, wełniane, lniane, z drewna. Do dziś mam dwie narzuty na sofę, które mimo upływu lat są jak nowe. Te sklepy były atrakcją dla cudzoziemców i dla nas. Rzemiosło z najwyższej półki. Na Puławskiej był przecudowny cepeliowski sklep meblowy, były tam też gobeliny, narzuty, obrusy, bieżniki - wszystko z surowców naturalnych; gdyby go przenieść na 5 Aleję do NY - byłby to sklep dla bogatych.