los napisal(a): W Alienie była świetna atmosfera zagrożenia... I Obcy, który zawsze był inny, niż oczekiwano. Sama scena pojawienia się Obcego to arcydzieło. A w Teminatorze jest znakomita relacja trójki ludzi (z który jeden w ogóle się nie pojawia).
A jak wspomniałem Zemana, to oczywiście Jutro wstanę rano i oparzę się herbatą (1977). Najlepsza komedia o podróży w czasie, Powrót to przyszłości w porównaniu jest nudny i nieśmieszny.
Karel Zeman nie ma nic wspólnego z "Jutro wstanę i oparzę się herbatą". Reżyserem i scenarzystą tego filmu jest Jindrich Polak! Co do zaś wartościowych science fiction, da się ich wymienić więcej niż te. Ja też cenię "Truman show", no i zwróciłbym uwagę na filmy Szulkina, zwłaszcza na "Wojnę światów - następne stulecie", gdzie przewidziano kontrolowany "upadek" komunizmu, a nawet Tuska. Wracając do Czechów, mają dość specyficzne filmy. Jeśli chodzi o podróże w czasie od naszych południowo-zachodnich sąsiadów to można jeszcze wspomnieć "Panowie, zabiłem Einsteina!". Nie zgodzę się wszakże z opinią o "Powrocie do przyszłości", gdyż "Jutro wstałem..." to niezły film, ale do dzieła Zemeckisa się nie umywa. Aha, co do "Truman show" to jak najbardziej science fiction, bo po pierwsze współcześnie takie coś byłoby niemożliwe od strony prawnej, a po drugie nie ma czegoś takiego jak kopuła, w obrębie której można by manipulować pogodą (a tam jest takie coś).
Szturmowiec.Rzplitej napisal(a): No i Aliensi dwójka, choć to staroć —1986
Z tych klimatów, to nie wiem czy wiecie, ale Predator z 1987 robi obecnie za ikoniczną apteozę ideologii macho.
To ciekawe, bo jak trzeźwo zauważa Jakub Wiech powinien robić za archetypiczny film o porażce człowieka w walce z naturą. Główny bohater zaczyna wygrywać dopiero gdy powraca do natury uzbrojony w łuk i kamuflaż z błota, wszyscy którzy pokładają nadzieję w technice umierają.
Smok_Eustachy napisal(a): Poza krzyżówkami z ufokami to jest wszystko spójne. Pisałem i nich tutaj:
Nie chcę Kolegi obrazić, ale to jest jakaś fandomowa erupcja skojarzeń dla ludzi, którzy się tymi bzdetami fascynują i co najgorsze zachowują te wszystkie bzdety w pamięci i potem sobie rozkminiają co tam było bardzo głupie, a co było głupie w normie. Ja naprawdę musiałem się mocno skupić, żeby sobie przypomnieć co to w ogóle za Rey, a potem jeszcze na wszelki wypadek poguglać. Także dla mnie ten tekst jest nieczytelny. Takie rozważania ile jest % bajki w bajce.
Rey to się tam pojawia już po najważniejszej części. I widać, że jest to część większego cyklu. I rok produkcji jest zbliżony do erupcji tzw sekłeli.
peterman napisal(a): Scenarzyści walczyli z tymi ograniczeniami, ale Roddenberry trzymał pisarską gromadkę żelazną ręką. Gdy na chwilę spuszczał ich z oczu, robili coś takiego jak "A Piece of the Action".
Gdy Roddenberry umarł, bardziej nowocześni lewacy zaczęli urządzać jego uniwersum.
A potem przyszły obleśne korpoludki pokroju Abramsa i Kurtzmana.
O ST mogę długo ale przypomnijcie sobie Cube. ST to przecież serial telewizyjny z ograniczeniami budżetowymi. Całe te transportery powstały aby nie musieć pokazywać promów lecących na planetę i lądujących. Dalej: obcy różniący się od nas jakimiś kreskami czy tam czymś. Wszystko człekokształtne. Romulanie gadający jak Rzymianie. I zachowujący się. Wszyscy gadają po angielsku i mają podobne pomosty bojowe i rozkład funkcji. Etc i etc. Wszechmocne kosmity.
Szturmowiec.Rzplitej napisal(a): No i Aliensi dwójka, choć to staroć —1986
Z tych klimatów, to nie wiem czy wiecie, ale Predator z 1987 robi obecnie za ikoniczną apteozę ideologii macho.
To ciekawe, bo jak trzeźwo zauważa Jakub Wiech powinien robić za archetypiczny film o porażce człowieka w walce z naturą. Główny bohater zaczyna wygrywać dopiero gdy powraca do natury uzbrojony w łuk i kamuflaż z błota, wszyscy którzy pokładają nadzieję w technice umierają.
W tym sensie najnowszy "Prey" jest w sumie opowiedzeniem pierwszego "Predatora" na nowo, tylko z pominięciem komandosów i ze podmianą Arnolda na wieloetniczną dziewczynkę. Przynajmniej ogląda się to dobrze, w przeciwieństwie do potworności zatytułowanej "The Predator".
To ciekawe, bo jak trzeźwo zauważa Jakub Wiech powinien robić za archetypiczny film o porażce człowieka w walce z naturą. Główny bohater zaczyna wygrywać dopiero gdy powraca do natury uzbrojony w łuk i kamuflaż z błota, wszyscy którzy pokładają nadzieję w technice umierają.
E, nie. Zaczyna wygrywać, gdy posiądzie potrzebną wiedzę (za cenę życia kolegów niestety, bo tyle kosztują okazje i czas, by zgromadzić dane), ruszy mózgownicą i zrobi z niej roztropny użytek. Natura to podległe rozumnej woli człowieka narzędzie, jak być powinno. Z szacunkiem jest tu traktowana raczej prawda (o naturze i jej prawach oraz o przewadze technologicznej i fizycznej brzydala) niż sama natura. Zresztą łuk to owoc myśli technologicznej. Podobnie pułapki.
Wczoraj wynurzając się z wody po snadnym bezdechowym nurze 2min+ max 8m. trochę macając się już z maksymalną wydolnością w głowie mi "grało" gitarowe solo Neila Young'a z filmu Jarmusha "Dead Man", który moim zdaniem jest jednym z najlepszych filmów które widziałam o ile nie najlepszym. Płynac ku powierzchni z lekko rwącą przeponą w scenerii zatopionych koparek na granicy możliwości, światów na tym etapie zależna od sił poza kontrolą, konkretnie wyporności, powoli zmierzając ku uldze zaczeprnięcia oddechu, niczym filmowy William Blake, ku smieci przez dziwne nieprzyjazne światy.
Film nihilistyczny, zabierający nadzieję ale równocześnie przynoszący rodzaj spokoju i pogodzenia sie z beznadzieją bardzo, bardzo, bardzo ponura metafizyka jak te kopary w zatopionym kamieniołomie k. Jaworzna. Błyskotliwy postmodernistyczny splot poezji Blakea i wierzeń Indian Ameryki Pn.
To jeden z dwóch fimów, który pochłonął mnie całkowcie co ponoć opisuje zjawisko projekcji-identyfikacji w współcześnie opisywane jako imersja.
Bardzo poltycznie nieporawny w tych czasach - "Andriej Rublow" Tarkowskiego - konkretnie część "Kołakoł" kiedy to po "ekscesach" z poprzednich częsci następuje kruchy spokój. Pierwszy raz widzałam całość jako dziecko i było to dla mnie prawdziwe "mysterium fascinans et tremendum" bardzo się bałam ale nie mogłam oderwać, babcia, jakimś cudem pozwoliła ogladać bo film niby ruski ale sie modlili i na całe godziny dzieciaka miała z głowy.
Późnie j odebrałam o jako hołd dla pokory teraz jakby nałożyć odpowiedni filtr to w sumie film dobrze opisujący teraźniejszość. Niemniej jednak czuję niepokój na samą myśl co ulęgłoby mi się w głowie teraz.
Te dwa obrazy mnie prawdziwie głeboko poruszają cała reszta jeśli wywoła lekki dreszczyk np. Twin Peaks to wszystko.
Pierwszy raz widzałam całość jako dziecko i było to dla mnie prawdziwe "mysterium fascinans et tremendum" bardzo się bałam ale nie mogłam oderwać, babcia, jakimś cudem pozwoliła ogladać bo film niby ruski ale sie modlili i na całe godziny dzieciaka miała z głowy.
Kurczę, mnie babcia pozwoliła oglądać "Psychozę" Hitchcocka - dziecięciu siedmioletniemu. Do dziś mam traumę...
Pierwszy raz widzałam całość jako dziecko i było to dla mnie prawdziwe "mysterium fascinans et tremendum" bardzo się bałam ale nie mogłam oderwać, babcia, jakimś cudem pozwoliła ogladać bo film niby ruski ale sie modlili i na całe godziny dzieciaka miała z głowy.
Kurczę, mnie babcia pozwoliła oglądać "Psychozę" Hitchcocka - dziecięciu siedmioletniemu. Do dziś mam traumę...
Nasze Babcie przeżyły wojnę, prawdziwy strach, więc Hitchcocki im nie straszne.
Właśnie z uwagi na wojenne przeżycia moja śp. cioteczna babcia emocjonalnie nie mogła za bardzo oglądać filmów straszących/trzymających w napięciu widza, wojennych/strzelanin w ogóle też niezbyt. Trwale zszargane nerwy. Mawiała, że takie filmy są dla nas, młodych (którzyśmy wojny nie przeżyli i szukamy dreszczu emocji, jakich ona miała nadto w życiu).
Obejrzałem tą czeską herbatę. Z komediami sprawa jest brutalna. Komedia ma być śmieszna i nic nie pomoże analiza scenariusza, gagów czy gry aktorskiej. Może Czesi muszą tak odreagować II wojnę i wystarczy im do śmiechu pieniący się Hitler i głupkowaci Niemcy i cieszą się dłużyznami z jakiejś wojennej kroniki filmowej. Jakbym miał porównywać z innymi komediami SF, to Świstak ma u mnie 8-9/10, Powrót 7-8/10, a ten to najwyżej wyciąga 4-5/10 i to raczej takiego półuśmiechu. Jeśli ktoś widział wszystkie trzy filmy, to jestem ciekaw jego reakcji i ocen.
O arcydzieła trudno. W moim osobistym rankingu o absolutnie subiektywnych kryteriach poziom arcydzieła jest tak wyśrubowany, że chyba dotąd pusty (arcy to arcy, nie ma, że "prawie"). Wysoko są filmy takie se pod pewnymi względami, a błyszczące pod innymi.
Dominować ilościowo wydają się produkcje poprawne rzemieślniczo, lecz bez wizji, bez włożonego serca, bez żadnej nowatorskiej myśli, bez artystycznego ryzyka, nijakie zlepki zgranych schematów, które nic w mózgu nie ruszają, bo napasł już się mnóstwem tego samego. Papka bez smaku.
Czy znacie filmy z ostatnich dekad, które byłyby odwrotnością powyższego? Tzn. zdecydowanie wadliwe/ułomne, ale jednocześnie z przebłyskami czegoś istotnie intrygującego/fajnego? Nie nijakie plateau średniości i przeciętniactwa, lecz dziwne kombinacje poważnych wad ale i nietuzinkowych zalet.
Filmy SF czy horrory (tu dygresja: mam taką przypadłoś, że brak lokigi w filmie zraża mnie do nich całkowicie, a że horrory - przeciwnie niż thrillery - z założenia są robione by pokazać, że żadna logika nie ma prawa istnieć, przeto gatunek ten dla mnie w ogóle nie istnieje), które tu polecacie, to jest może i sprawnie zrobione kino, ale filmy te nie niosą żadnej wartości, nie mają żadnego przesłania.
Weźmy gloryfikowanego tu Aliena. No, to jest przecież sprawnie zrobiony thriller w sztafażu SF. Trzyma w napięciu za pierwszym razem i tyle. Lepiej zrobiony produkcyjniak.
Patrzę na te filmy jak na czerwony lakier Mazdy (widziałem też piękny ciemnozielony na mesiu i ostatnio b. oryginalny granatowy na hitlerwagenie). Odbieram je jako świetne lakiery. Przyjemnie się na nie patrzy, ale wartości w sobie nie mają więcej niż lakier metalik.
Prawdziwe arcydzieło musi traktować o rzeczach ważnych, problemach moralnych, musi być wzruszające, budzić emocje, stawiać pytania, podsuwać odpowiedzi, chwytać za serce.
trep napisal(a): Prawdziwe arcydzieło musi traktować o rzeczach ważnych, problemach moralnych, musi być wzruszające, budzić emocje, stawiać pytania, podsuwać odpowiedzi, chwytać za serce.
Te filmy pasują:
1. Metropolis (1927) 2. Zakazana planeta (1953) 4. Planeta małp (1968) 5. Wojna światów - następne stulecie (1981) 6. RoboCop (1987) 7. They Live (1988) 8. Eternal Sunshine Of The Spotless Mind (2004)
Metropolisa mógłbym skreślić, bo przesłanie jest moim zdaniem durne, ale mogę się mydlić.
trep napisal(a): Prawdziwe arcydzieło musi traktować o rzeczach ważnych, problemach moralnych, musi być wzruszające, budzić emocje, stawiać pytania, podsuwać odpowiedzi, chwytać za serce.
Kolega poda swoje typy. Tak z 5, 10.
A jak z komediami? Też muszą stawiać pytania? A co z samym wykonaniem (ktoś powie rzemiosłem)? Są arcydzieła sztuki złotniczej albo arcydzieła muzyczne, które nie stawiają problemów i pytań, to może i filmy mogą. Są filmy bez pytań, ale takie po których zostają w pamięci obrazy albo sceny. Na rozum banał, ale tak zrobiony, że akurat ten banał się pamięta i nie chce wyjść z głowy. A czasem aktor w średnim filmie potrafi zrobić coś takiego, że się film pamięta z jego powodu. Arcydzieło aktorstwa. Może tak być?
Rydygier napisal(a): O arcydzieła trudno. W moim osobistym rankingu o absolutnie subiektywnych kryteriach poziom arcydzieła jest tak wyśrubowany, że chyba dotąd pusty (arcy to arcy, nie ma, że "prawie"). Wysoko są filmy takie se pod pewnymi względami, a błyszczące pod innymi.
Dominować ilościowo wydają się produkcje poprawne rzemieślniczo, lecz bez wizji, bez włożonego serca, bez żadnej nowatorskiej myśli, bez artystycznego ryzyka, nijakie zlepki zgranych schematów, które nic w mózgu nie ruszają, bo napasł już się mnóstwem tego samego. Papka bez smaku.
Czy znacie filmy z ostatnich dekad, które byłyby odwrotnością powyższego? Tzn. zdecydowanie wadliwe/ułomne, ale jednocześnie z przebłyskami czegoś istotnie intrygującego/fajnego? Nie nijakie plateau średniości i przeciętniactwa, lecz dziwne kombinacje poważnych wad ale i nietuzinkowych zalet.
Czy widziałeś Człowieka Słonia? Ten film to arcydzieło pod każdym względem. Nie ma jednego słabego punktu.
Albo filmy Mallicka? Jak różni reżyserzy szpecjalizują się w różnych gatunkach (wspomniany Corman w horrorze), tak Mallick szpecjalizuje się w arcydziełach. Jest kilka, które każdy człowień musi obejrzeć. Drzewo życia Ukryte życie Cienka czerwona linia Podróż do nowej ziemi.
trep napisal(a): Albo filmy Mallicka? Jak różni reżyserzy szpecjalizują się w różnych gatunkach (wspomniany Corman w horrorze), tak Mallick szpecjalizuje się w arcydziełach.
No właśnie - specjalizuje się w arcydziełach. Poza Badlands i Niebiańskimi dniami dla mnie to jest filmowa grafomania. Dęte i na siłę. Te pseudofilozoficzne gadki z offu. Facet ma dryg do niezłych kadrów, ale zabija to tym, że jeszcze zawsze coś musi dodać. Jak typowy grafoman. Mistrza poznaje się po umiarze, a Malick ma z tym problemy. Jakby chciał filmem rozwiązać wszystkie problemy wszechświata. Dla mnie późny Kieślowski też miał coś takiego: "uwaga, uwaga, robię głęboki film, a jak nie zajarzyliście, to jesteście niewrażliwe debile".
W czasach, gdy jeszcze trawiłem stare filmy (ta umiejętność zanikła z wiekiem). A że pamięć mam efektywną, tzn. nie trzymam w niej większości rzeczy aktualnie nieużywanych, mało z filmu pamiętam. Poza tym, że niezbyt mi się podobał i przygnębił mnie.
Nie ma jednego słabego punktu.
Nie takie mam kryteria oceny. W moim prywatnym rankingu są one czysto subiektywne - oceniam bardziej rezonans filmu we mnie, niż sam film (czyli tak, jak z muzyką i resztą dorobku kultury). A to i z czasem się wszak zmienia. Podobnie jak to, jakiego rodzaju rezonansu szukam. Czym karmi intelekt, czy to inspiruje, posuwa do przodu stan myśli, ale też jakiego rodzaju emocje wzbudza. To, co dawniej zachwycało - blednie i spada w rankingu. Czasem, rzadziej, mogę dojrzeć mentalnie lub emocjonalnie do czegoś, co wcześniej mi umykało. Nie zawsze potrzebuję dozy takich samych emocji. Statyczne smęty bez właściwiej dynamiki fabuły, pociągająco skrojonych postaci, dobrze rozplanowanej dozy dramaturgii i patosu itd. z reguły odpadają w przedbiegach, choćby przesłanie miały najmędrsze. Moje osobiste filmowe arcydzieło musiałoby mnie ponadczasowo, wielorako i radykalnie urzekać ku pożytkowi umysłu i ducha.
Natomiast poza moim osobistym rankingiem... Film dobry powinien w jakiś sposób wzbogacać odbiorców. A to oznacza, że nie tylko musi zawierać pewną wartość w którymś ze swych aspektów, ale też musi skutecznie ją dostarczać jak najszerszemu gronu osób. Potrawa dobrze przyrządzona jest nie tylko zdrowa, ale też strawna i smaczna, aby ludzie chcieli ją jeść i umieli przyswoić to, co zdrowe. Co komu po zdrowej strawie, której nikt nie bierze do ust bo niesmaczna lub zalega na żołądku. Stąd jestem zwolennikiem tezy, iż generalnie należy w filmie łączyć walory przesłania z pociągającą rozrywką (szeroko pojętą, wcale niekoniecznie chodzi o frenetyczną, kolorową akcję (np. mnie takowa odstręcza w ilościach większych, niż śladowe), po prostu człowiek musi otrzymać motywację, by chcieć spędzić z filmem swój wolny czas).
Komentarz
Film nie do wyobrażenia w naszym czazokresie.
Co do zaś wartościowych science fiction, da się ich wymienić więcej niż te. Ja też cenię "Truman show", no i zwróciłbym uwagę na filmy Szulkina, zwłaszcza na "Wojnę światów - następne stulecie", gdzie przewidziano kontrolowany "upadek" komunizmu, a nawet Tuska.
Wracając do Czechów, mają dość specyficzne filmy. Jeśli chodzi o podróże w czasie od naszych południowo-zachodnich sąsiadów to można jeszcze wspomnieć "Panowie, zabiłem Einsteina!".
Nie zgodzę się wszakże z opinią o "Powrocie do przyszłości", gdyż "Jutro wstałem..." to niezły film, ale do dzieła Zemeckisa się nie umywa.
Aha, co do "Truman show" to jak najbardziej science fiction, bo po pierwsze współcześnie takie coś byłoby niemożliwe od strony prawnej, a po drugie nie ma czegoś takiego jak kopuła, w obrębie której można by manipulować pogodą (a tam jest takie coś).
ST to przecież serial telewizyjny z ograniczeniami budżetowymi. Całe te transportery powstały aby nie musieć pokazywać promów lecących na planetę i lądujących. Dalej: obcy różniący się od nas jakimiś kreskami czy tam czymś. Wszystko człekokształtne. Romulanie gadający jak Rzymianie. I zachowujący się. Wszyscy gadają po angielsku i mają podobne pomosty bojowe i rozkład funkcji. Etc i etc. Wszechmocne kosmity.
W tym sensie najnowszy "Prey" jest w sumie opowiedzeniem pierwszego "Predatora" na nowo, tylko z pominięciem komandosów i ze podmianą Arnolda na wieloetniczną dziewczynkę. Przynajmniej ogląda się to dobrze, w przeciwieństwie do potworności zatytułowanej "The Predator".
Wczoraj wynurzając się z wody po snadnym bezdechowym nurze 2min+ max 8m. trochę macając się już z maksymalną wydolnością w głowie mi "grało" gitarowe solo Neila Young'a z filmu Jarmusha "Dead Man", który moim zdaniem jest jednym z najlepszych filmów które widziałam o ile nie najlepszym.
Płynac ku powierzchni z lekko rwącą przeponą w scenerii zatopionych koparek na granicy możliwości, światów na tym etapie zależna od sił poza kontrolą, konkretnie wyporności, powoli zmierzając ku uldze zaczeprnięcia oddechu, niczym filmowy William Blake, ku smieci przez dziwne nieprzyjazne światy.
Film nihilistyczny, zabierający nadzieję ale równocześnie przynoszący rodzaj spokoju i pogodzenia sie z beznadzieją bardzo, bardzo, bardzo ponura metafizyka jak te kopary w zatopionym kamieniołomie k. Jaworzna. Błyskotliwy postmodernistyczny splot poezji Blakea i wierzeń Indian Ameryki Pn.
To jeden z dwóch fimów, który pochłonął mnie całkowcie co ponoć opisuje zjawisko projekcji-identyfikacji w współcześnie opisywane jako imersja.
Późnie j odebrałam o jako hołd dla pokory teraz jakby nałożyć odpowiedni filtr to w sumie film dobrze opisujący teraźniejszość. Niemniej jednak czuję niepokój na samą myśl co ulęgłoby mi się w głowie teraz.
Te dwa obrazy mnie prawdziwie głeboko poruszają cała reszta jeśli wywoła lekki dreszczyk np. Twin Peaks to wszystko.
losu, nie jesteś ;-)
Dominować ilościowo wydają się produkcje poprawne rzemieślniczo, lecz bez wizji, bez włożonego serca, bez żadnej nowatorskiej myśli, bez artystycznego ryzyka, nijakie zlepki zgranych schematów, które nic w mózgu nie ruszają, bo napasł już się mnóstwem tego samego. Papka bez smaku.
Czy znacie filmy z ostatnich dekad, które byłyby odwrotnością powyższego? Tzn. zdecydowanie wadliwe/ułomne, ale jednocześnie z przebłyskami czegoś istotnie intrygującego/fajnego? Nie nijakie plateau średniości i przeciętniactwa, lecz dziwne kombinacje poważnych wad ale i nietuzinkowych zalet.
polecam
Pina
o Pinie Bausch z Wuppertalu
https://www.filmweb.pl/film/Pina-2011-536517
Weźmy gloryfikowanego tu Aliena. No, to jest przecież sprawnie zrobiony thriller w sztafażu SF. Trzyma w napięciu za pierwszym razem i tyle. Lepiej zrobiony produkcyjniak.
Patrzę na te filmy jak na czerwony lakier Mazdy (widziałem też piękny ciemnozielony na mesiu i ostatnio b. oryginalny granatowy na hitlerwagenie). Odbieram je jako świetne lakiery. Przyjemnie się na nie patrzy, ale wartości w sobie nie mają więcej niż lakier metalik.
Prawdziwe arcydzieło musi traktować o rzeczach ważnych, problemach moralnych, musi być wzruszające, budzić emocje, stawiać pytania, podsuwać odpowiedzi, chwytać za serce.
1. Metropolis (1927)
2. Zakazana planeta (1953)
4. Planeta małp (1968)
5. Wojna światów - następne stulecie (1981)
6. RoboCop (1987)
7. They Live (1988)
8. Eternal Sunshine Of The Spotless Mind (2004)
Metropolisa mógłbym skreślić, bo przesłanie jest moim zdaniem durne, ale mogę się mydlić.
A jak z komediami? Też muszą stawiać pytania? A co z samym wykonaniem (ktoś powie rzemiosłem)? Są arcydzieła sztuki złotniczej albo arcydzieła muzyczne, które nie stawiają problemów i pytań, to może i filmy mogą. Są filmy bez pytań, ale takie po których zostają w pamięci obrazy albo sceny. Na rozum banał, ale tak zrobiony, że akurat ten banał się pamięta i nie chce wyjść z głowy. A czasem aktor w średnim filmie potrafi zrobić coś takiego, że się film pamięta z jego powodu. Arcydzieło aktorstwa. Może tak być?
Albo filmy Mallicka? Jak różni reżyserzy szpecjalizują się w różnych gatunkach (wspomniany Corman w horrorze), tak Mallick szpecjalizuje się w arcydziełach. Jest kilka, które każdy człowień musi obejrzeć.
Drzewo życia
Ukryte życie
Cienka czerwona linia
Podróż do nowej ziemi.
Natomiast poza moim osobistym rankingiem... Film dobry powinien w jakiś sposób wzbogacać odbiorców. A to oznacza, że nie tylko musi zawierać pewną wartość w którymś ze swych aspektów, ale też musi skutecznie ją dostarczać jak najszerszemu gronu osób. Potrawa dobrze przyrządzona jest nie tylko zdrowa, ale też strawna i smaczna, aby ludzie chcieli ją jeść i umieli przyswoić to, co zdrowe. Co komu po zdrowej strawie, której nikt nie bierze do ust bo niesmaczna lub zalega na żołądku. Stąd jestem zwolennikiem tezy, iż generalnie należy w filmie łączyć walory przesłania z pociągającą rozrywką (szeroko pojętą, wcale niekoniecznie chodzi o frenetyczną, kolorową akcję (np. mnie takowa odstręcza w ilościach większych, niż śladowe), po prostu człowiek musi otrzymać motywację, by chcieć spędzić z filmem swój wolny czas).