Dla poprawy nastroju
Takiego wątasa założyłam kiedyś na fR. I właśnie go tu wykopuję, bo zawiera niezłą listę lektury dobrej i odprężającej zarazem.
Wszystkich chętnym- polecam:
http://rebelya.pl/forum/watek/24573/
Żaden człowiek rozumujący tylko według logiki ludzkiej nie czynił cudów. Lecz na sposób Boski działa ten, kto zawierza Bogu.
Wszystkich chętnym- polecam:
http://rebelya.pl/forum/watek/24573/
Żaden człowiek rozumujący tylko według logiki ludzkiej nie czynił cudów. Lecz na sposób Boski działa ten, kto zawierza Bogu.
Aby napisać komentarz, musisz się zalogować lub zarejestrować.
Komentarz
"Od czytania to się oczy psują.
Ja nie czytam i żyję.
Lepiej sobie piwko strzelić. Taniej, lżej i humor się poprawia.O takie z pianką, pachnące chmielem. Na ławeczce se siąść, przed nami zieleń i wiosenne dziewczyny chodzą a my sączymy owinięte w papierek piweczko. A nie tam jakieś te ksiunżeczki pindolić."
:)
Żaden człowiek rozumujący tylko według logiki ludzkiej nie czynił cudów. Lecz na sposób Boski działa ten, kto zawierza Bogu.
W jedności siła!
"by logika i trzeźwość sądu nie stawała się pożywką dla rozpaczy udającej realizm" - Wróg Ludu
Wygra?
Mało?
=D>
a ta?
No i brawa dla syna ^:)^
Kiedyś byłam świadkiem, jak pacjent po udarze (ksiądz), który całkowicie stracił mowę, uczył się zupełnie od nowa pisać, czytać, liczyć, za to umiał śpiewać (długimi godzinami śpiewał teksty liturgiczne, w szpitalu :) - i dzięki temu szybko wracał do zdrowia.
Ted McDermott przez całe życie pracował w fabryce, jednocześnie śpiewał amatorsko w klubach. Syn, Simon jest dziennikarzem. Ostatnio zorganizował tacie zespół muzyczny :-)
Edit; coś pochrzaniłam, nie pracował w fabryce; był artystą estradowym (entertainer)
(o Tedzie i Simonie)
+
:)
Może ktoś podpowie z jakiego filmu pochodzi ta scena?
Nie mylić z Białymi nocami
http://www.filmweb.pl/film/Białe+noce-1957-34308
pięknym filmem, bo jednak ten Hackforda to zbyt wysokich lotów nie był. Cytowana scena najlepsza w całym filmie.
ale wychodzi na to, że nikomu wcześniej nieznany Ted McDermott i jego syn zostawili wszystkich w tyle :-) I faktycznie- przy tych dwóch uroczych panach blakną największe gwiazdy.
Volare!
;))
>
Wychowałam się (i znałam na pamięć główne arie) na Ładyszu, Hiolskim, Paprockim, Słonickiej i Szczepańskiej. Oczywiście w wersji winylowej.
Poza tym to wersja prawie nie okrojona (zabrakło bodajże tylko jednego duetu Stefana i Hanny) i dzięki temu akcja nabiera sensu (młodzi znali się jako dzieci = ojcowie byli serdecznymi przyjaciółmi = kurant jako element łączący wspólną przeszłość tych rodzin = żart dziewczyn nie jest przejawem niegościnności, tylko powrotem do relacji z dzieciństwa = chłopacy to nie ofermy, są bystrzakami i natychmiast rozpoznają na obrazach kogo trzeba = zrozumiałe są ich nocne wędrówki po komnacie, w której "straszy" = i że tak naprawdę chętnie biorą udział w tej zabawie, a w końcu "nie zauważają" śpiewających z nimi w kwartecie panien itd.).
Mazur... Cóż, z choreografią zawsze można dyskutować, ale w didaskaliach jest wyraźnie napisane, że to karnawał, kulig - i że goście są poprzebierani od sasa do lasa, od starożytności po nowinki modowe, więc i układy taneczne były nie tylko mazurowe.
Kiedy tak się zaczęłam zastanawiać nad świadomym anachronizmem tej inscenizacji, to musiałam przyznać, że ten pomysł broni się jako całość - bo przecież pierwotna akcja toczy się po bliżej niesprecyzowanej wojnie (w domyśle po zwycięskim powstaniu styczniowym, rok 1864), jednak "w międzyczasie" okazało się, że to jeszcze nie teraz. No więc - rok 1920 był zupełnie logiczną datą. W trakcie mazura, przed kolejną zwrotką jest taki moment, gdy w tle pojawia się cień samolotu, huk i następnie błysk (bombowiec? rok 1939?), ale nawet choć część tancerzy znika w tym momencie ze sceny, to mazur za chwilę "wybucha" ze zdwojoną siłą. A więc II wojna to tylko epizod, a żywotność narodu okazała się silniejsza.
Wreszcie ten finałowy morał - potrzeba w Polsce normalnych, szczęśliwych rodzin: czyli mąż plus żona, dzieci wychowywane po Bożemu, potrzeba kontynuowania tradycji przodków. I ta inscenizacja pokazuje właśnie podtrzymywanie polskiej tradycji, kultury żywej, różnorodnej, chętnie przekształcanej, ale w najgłębszym nurcie przekazywanej w stanie nienaruszonym z pokolenia na pokolenie.
Krótko mówiąc: sursum corda, takie jest przesłanie.
Genialny Moniuszko - ale inscenizacja jest kongenialna. Niektórych konceptów, rekwizytów nigdy bym nie zaakceptowała, bardzo brakuje mi też pokazania piękna szlacheckiego dworku, ale w odniesieniu do całości szczegóły już mnie nie drażnią.
Cyt.:
Wreszcie ten finałowy morał - potrzeba w Polsce normalnych, szczęśliwych rodzin: czyli mąż plus żona, dzieci wychowywane po Bożemu, potrzeba kontynuowania tradycji przodków.
----------------
Też mnie to uderzyło: Stefan i Zbigniew mają właściwe wzorce z domu rodzinnego, ot co :)
No i się wciągnęłam...
To prawda, scena w kalesonach jest początkowym szokiem (no, może nie aż tak bardzo po widoku kurtyny przedstawiającej obraz Bitwy Warszawskiej), ale od razu wprowadza takie mocno szwejkowo-koszarowe klimaty (pompki, gimnastyka, toaleta, musztra), nieco też nostalgiczne (wspólna fotografia oddziału żołnierzy) - a mimo silnego komizmu nie ma w niej nic obraźliwego. Polscy żołnierze podpatrywani niejako w sytuacji mało, ekhm, reprezentacyjnej okazują się zdyscyplinowani, schludni, wysportowani, pobożni (modlitwa na kolanach), dziarscy, weseli... nie ma tam właściwie negatywnych cech. A łatwo by było nawet przy ścisłym respektowaniu oryginalnych didaskaliów pokazać karykaturę - no bo powiedzmy sobie szczerze, pierwsza scena to w zasadzie końcówka niezłej całonocnej popijawy, muzyka to pieśń biesiadna, by nie rzec - pijacka, a postanowienie wytrwania w bezżenności jest wyraźnie podjęte przez braci w stanie mocno wskazującym na spożycie wysokoprocentowe :) No i mamy gotowy stereotyp Polaka - pijaka.
A tu odwrotnie - zero promili, Wojsko Polskie nie nadużywa. Tym mnie chyba chwycili za serce.
No i samym wykonaniem muzyki, któremu niewiele można chyba zarzucić - oprócz może kilku słabiej zsynchronizowanych z orkiestrą wejść solistów i lekkiej tendencji dyrygenta do nadmiernego podkręcania tempa w paru momentach nie da się do niczego specjalnie przyczepić, a niektóre fragmenty to wielkie interpretacje - na najwyższym poziomie, gdzie jedyną adekwatną reakcją jest wzruszenie, zachwyt.
No i pomnikowa aria Stefana. A to wszystko mimo, że reżyser to Brytyjczyk :-) Polskość przyciąga.
Samo dzieło Moniuszki to skarbiec z którego można za każdym razem wyłowić inny fragment do wzruszeń lub poprawy humoru, a czasami jednocześnie jednego i drugiego.
Vivat Moniuszko! i Chęciński - autor libretta - też vivat!
Był też nakręcony film, w 1976 bodajże, całkiem przyjemny - ale ja mam własny pomysł na scenariusz takiego filmu-opery, rozbudowany o dodatkowe obrazy oparte na didaskaliach i nie tylko (również z wykorzystaniem fragmentów muzyki Moniuszki - mszy, utw. fortepianowych i paru pieśni). Widzę sekwencje kolejnych scen w wyobraźni i tak sobie marzę, że chciałabym kiedyś zobaczyć te moje wizje na ekranie :)
W tym sezonie jest trochę inna obsada.
Moniuszko to mocarz